Выбрать главу

Maj Sjöwall

Per Wahlöö

ŚMIEJĄCY SIĘ POLICJANT

Maj Sjöwall

Per Wahlöö

DEN SKRATTANDE POLISEN

1968

I

Trzynastego listopada wieczorem w Sztokholmie lało.

Martin Beck i Kollberg siedzieli nad partią szachów w mieszkaniu Kollberga, niedaleko stacji kolei podziemnej Skärmarbrink na jednym z południowych przedmieść. Obaj byli wolni, ponieważ w ciągu kilku ostatnich dni nie wydarzyło się nic specjalnego.

Martin Beck był marnym szachistą, jakoś jednak grał. Kollberg miał córkę liczącą niewiele ponad dwa miesiące. Tego wieczoru wyjątkowo musiał pełnić rolę niańki, zaś Martin Beck nie miał zbytniej ochoty na powrót do domu, póki to nie było zupełnie konieczne. Pogoda była ohydna. Ruchoma kurtyna deszczu omiatała dachy i klaskała w okna, ulice były zupełnie prawie opustoszałe, skąpo zaludnione przez nielicznych przechodniów, którzy mieli widać jakieś ważne powody do wyjścia.

Przed ambasadą Stanów Zjednoczonych przy Strandvägen i wzdłuż prowadzących tam ulic czterystu policjantów walczyło z dwakroć większą liczbą demonstrantów. Policjanci wyposażeni byli w bomby z gazem łzawiącym, pistolety, bicze, pałki, samochody, motocykle, krótkofalówki, megafony, psy gończe i rozhisteryzowane konie.

Demonstranci zbrojni byli w list-petycję i papierowe transparenty, które coraz bardziej rozłaziły się na ulewnym deszczu. Trudno byłoby uznać ich za jednolitą grupę, gdyż w skład jej wchodzili ludzie wszelkiego rodzaju, od trzynastoletnich uczennic w dżinsach i dufflecoutach i śmiertelnie poważnych studenckich polityków do prowokatorów i zawodowych awanturników, a nawet osiemdziesięcioletniej artystki w berecie i z niebieską parasolką. Jakiś silny wspólny popęd skłonił ich do przeciwstawienia się ulewie i wszystkiemu, co się mogło poza tym zdarzyć.

Policjanci ze swej strony też nie stanowili elity korpusu policyjnego. Zostali ściągnięci ze wszystkich posterunków w mieście. Ale każdemu, kto miał znajomego lekarza albo umiał się w inny sposób wykręcić, udało się uniknąć tego nieprzyjemnego odkomenderowania. Pozostali tacy, którzy wiedzieli co robią, i aprobowali to, tacy, którzy w zawodowej gwarze nazywani są kogucikami, i tacy, którzy zbyt młodzi byli i niedoświadczeni, by odważyć się na ucieczkę, a poza tym pojęcia nie mieli, w czym właściwie uczestniczą, a już tym bardziej, dlaczego to robią. Konie stawały dęba i żuły wędzidła, policjanci przesuwali palcami po pochwach pistoletów i wywijali pałkami. Mała dziewczynka niosła transparent z godnym zastanowienia napisem:

SPEŁNIJ SWÓJ OBOWIĄZEK! ŚCIĄGNIJ WIĘCEJ POLICJANTÓW!

Trzej posterunkowi, o wadze osiemdziesiąt pięć kilo każdy, rzucili się na nią, podarli plakat i zawlekli ją do samochodu, gdzie wykręcili jej ręce i łapali ją za piersi. Tego właśnie dnia skończyła trzynaście lat i piersi nie zdążyły jej jeszcze wyrosnąć.

Razem ujęto ponad pięćdziesiąt osób. Wielu krwawiło. Niektórzy byli tak zwanymi ważniakami, po których można było się spodziewać, że napiszą o tym w gazetach albo będą pyskować w radio i w telewizji. Na ich widok dyżurnych oficerów komendy dzielnicowej dreszcz przenikał i wskazywali im drzwi wśród usprawiedliwiających uśmiechów i powściągliwych ukłonów. Dla pozostałych obowiązujące przesłuchania nie były zbyt przyjemne.

Jeden z konnych policjantów dostał w głowę butelką. Ktoś ją przecież musiał rzucić.

Operacją dowodził oficer policji wysokiego stopnia z wykształceniem wojskowym. Uważany był za eksperta od spraw porządkowych i z zadowoleniem obserwował całkowity bałagan, do jakiego udało mu się doprowadzić.

W mieszkaniu przy Skärmarbrink Kollberg zgarnął figury i pionki, wrzucił je do kasetki i zamknął wieczko.

– Nigdy się nie nauczysz – powiedział z wyrzutem.

– To widać wymaga specjalnych zdolności – powiedział Martin Beck posępnie. – Trzeba mieć do tego smykałkę.

Kolberg zmienił temat.

– Cholerne zamieszanie musi tam być na Strandvägen – powiedział.

– Prawdopodobnie. A o co tam chodzi?

– Chcą wręczyć list ambasadorowi – powiedział Kollberg. – List. Dobre sobie. Dlaczego pocztą nie poślą?

– Nie zwróciłoby takiej uwagi.

– Pewnie. W każdym razie głupio, że aż wstyd.

– Tak – przyznał Martin Beck.

Włożył płaszcz i kapelusz i zamierzał już iść. Kollberg podniósł się pospiesznie.

– Wyjdę z tobą – powiedział.

– A co masz na ulicy do roboty?

– Tak sobie połażę trochę.

– W taką pogodę?

– Lubię deszcz – odpowiedział Kollberg owijając się granatowym popelinowym płaszczem.

– Nie wystarczy, że ja już jestem przeziębiony – powiedział Martin Beck.

Martin Beck i Kollberg byli policjantami. Pracowali w komisji zabójstw. Chwilowo niczym się specjalnie nie zajmowali i mogli ze względnie spokojnym sumieniem uważać się za wolnych od obowiązków.

W mieście nie widać było na ulicach policjantów.

Starsza pani przed Dworcem Głównym na próżno oczekiwała, że jakiś posterunkowy podejdzie i zasalutowawszy z uśmiechem pomoże jej przejść na drugą stronę.

Osobnik, który w tej chwili właśnie wybił szybę wystawową w centrum, nie musiał się obawiać, że wycie syreny radiowozu policyjnego przerwie rozpoczęte dzieło.

Policja była zajęta.

Przed tygodniem szef policji w oficjalnej wypowiedzi oznajmił, że wiele normalnych obowiązków policji ulega zaniedbaniu, gdyż musi ona chronić amerykańskiego ambasadora przed listami i innymi wystąpieniami ludzi nie darzących sympatią Lyndona Johnsona i wojny w Wietnamie.

Lennart Kollberg nie darzył sympatią Lyndona Johnsona i wojny w Wietnamie, lubił natomiast łazić po mieście w deszcz.

O jedenastej wieczorem w dalszym ciągu padało i demonstrację można było uznać za rozwiązaną.

A jednocześnie w Sztokholmie zdarzyło się osiem morderstw i jedno usiłowanie morderstwa.

II

Deszcz, myślał melancholijnie, spoglądając w okno. Listopadowa ciemność i deszcz, zimny, ulewny. Zapowiedź bliskiej zimy. Wkrótce spadnie śnieg.

Nic w mieście nie było w tej chwili specjalnie atrakcyjne, a już zwłaszcza ta ulica: ogołocone z liści drzewa i wielkie staroświeckie kamienice czynszowe. Odludna esplanada, źle wytyczona i niewłaściwie zaplanowana, już gdy ją zabudowywano. Donikąd nie prowadzi i nigdy nie prowadziła, istnieje tylko jako smutne wspomnienie rozpoczętego kiedyś dawno z wielkim rozmachem i nigdy nie zrealizowanego planu rozbudowy miasta. Nie ma tu oświetlonych wystaw ani ludzi na trotuarach. Tylko wielkie nagie drzewa i latarnie, których zimne białe światło odbija się w kałużach wody i lśniących od deszczu dachach samochodów.

Tak długo włóczył się po deszczu, że włosy i nogawki spodni zupełnie mu przemokły i czuł już wilgoć ściekającą wzdłuż piszczeli, na karku, na szyi, aż między łopatkami, zimną, sączącą się.

Zapiął górne guziki płaszcza, wsunął rękę do kieszeni kurtki, dotknął kolby pistoletu. Też była zimna i wilgotna.

Mężczyzna w ciemnogranatowym popelinowym płaszczu mimo woli wzdrygnął się przy tym dotknięciu i spróbował myśleć o czym innym. Na przykład o pergoli hotelu w Andraitz, gdzie pięć miesięcy temu spędzał urlop. O ciężkim nieruchomym upale, o jasnym blasku słońca nad wybrzeżem i rybackimi łódkami, o głębokim błękicie nieba tuż nad grzebieniem gór po drugiej stronie zatoki.

Potem pomyślał, że prawdopodobnie i tam pada o tej porze roku, a tam nie ma w domach centralnego ogrzewania, tylko otwarte paleniska.