Выбрать главу

I że znajduje się już nie na tej ulicy co przed chwilą, i że wkrótce będzie musiał znowu wyjść na deszcz.

Usłyszał, że ktoś za nim idzie po schodach, wiedział, że to osoba, która wsiadła przed domem towarowym Åhléns, przy Klaraberggatan, w śródmieściu, dwanaście przystanków wcześniej.

Deszcz, pomyślał. Nie lubię deszczu. Właściwie nienawidzę. Ciekaw jestem, kiedy mnie wezwą. Co ja tu właściwie robię, dlaczego nie jestem w domu i nie leżę z…

To była jego ostatnia myśl.

Autobus był czerwonym piętrowcem, z górną częścią pomalowaną na kremowo i z szaro lakierowanym dachem. Typ Leyland Atlantean zbudowany w Anglii, lecz skonstruowany specjalnie dla wprowadzonego w Szwecji przed dwoma miesiącami prawostronnego ruchu drogowego. Tego wieczoru kursował na linii 47 w Sztokholmie, od Bellmansro w Djurgården do Karlberg i z powrotem.

Teraz skręcił właśnie na północo-zachód i zbiżał się do przystanku na Norra Stationsgatan, położonego w odległości zaledwie kilku metrów od granicy między Sztokholmem i Solną.

Solna jest przedmieściem Sztokholmu, funkcjonuje jednak jako całkowicie niezależna administracyjnie jednostka miejska, nawet jeżeli granica między tymi dwoma miastami istnieje tylko jako linia wytyczona na planie.

Czerwony autobus był duży, miał ponad jedenaście metrów długości i prawie cztery i pół metra wysokości.

W dodatku ważył przeszło piętnaście ton. Reflektory miał zapalone i wyglądał ciepło i zacisznie, gdy z zapotniałymi oknami toczył się między rzędami nagich drzew wzdłuż opustoszałej Karlsbergvägen. Potem skręcił na prawo w Norrbackagatan i warkot motoru uległ przytłumieniu na długiej pochyłości zjazdu ku Norra Stationsgatan.

Deszcz bębnił w dach i w szyby, spod kół tryskały kaskady wody, a autobus ciężko i nieodwracalnie staczał się w dół.

Koniec pochyłości był również końcem ulicy. Autobus powinien skręcić pod kątem trzydziestu stopni w Norra Stationsgatan a stamtąd pozostawało już tylko trzysta metrów do pętlicy.

Jedyną osobą, która w tym momencie obserwowała pojazd, był mężczyzna kryjący się pod ścianą domu na Norrbackagatan, o sto pięćdziesiąt metrów powyżej.

Osobnik ten był włamywaczem i zamierzał w najbliższym momencie wybić szybę. Przyglądał się autobusowi i czekał, aż przejedzie, bo chciał mieć wolną drogę.

Bardzo dokładnie zauważył, że autobus zahamował na skrzyżowaniu i zaczął skręcać w lewo migając bocznym światłem. Potem zniknął mu z pola widzenia. Deszcz bębnił zupełnie ogłuszająco. Osobnik podniósł rękę i stłukł szybę.

Tego, że skręt wcale się w pełni nie dokonał, nie dostrzegł.

Czerwony piętrowy autobus skręcając jak gdyby przystanął na chwilę. Potem potoczył się w poprzek ulicy, wjechał na trotuar i wbił się do połowy w drucianą zaporę, oddzielającą Norra Stationsgatan od położonego po drugiej stronie pustego terenu dworca towarowego.

Tam się zatrzymał.

Motor zgasł, ale reflektory i wewnętrzne oświetlenie nie zgasło.

Zamglone okna w dalszym ciągu rzucały blask w ciemność i chłód i wnętrze wydawało się również zaciszne.

A deszcz zacinał w dach.

Było trzy minuty po jedenastej. Wieczór, trzynastego listopada 1967.

W Sztokholmie.

III

W radiowozie z Solny siedzieli dwaj policjanci: Kristiansson i Kvant.

W czasie swej mało urozmaiconej kariery ujęli setki pijaków i wielu złodziei, a raz przypuszczalnie uratowali życie sześcioletniej dziewczynce, przyłapując notorycznego mordercę seksualnego w chwili, gdy zamierzał na małą napaść. Stało się to przed pięcioma prawie miesiącami i oględnie mówiąc przez przypadek tylko, co nie umniejszało wcale wagi tej interwencji, która urosła do czynu bohaterskiego, jakim długo jeszcze zamierzali żyć.

Tego jednak wieczoru nic im się jakoś nie trafiło, tylko po jednym piwie na każdego, co jako sprzeczne z regulaminem, powinno być raczej pominięte.

Tuż przed wpół do jedenastej zostali zaalarmowani przez radio i pojechali pod wskazany adres, na Kapellgatan w dzielnicy Huvudsta, gdzie ktoś przed wejściem do własnego domu natknął się rzekomo na osobę nie dającą znaku życia. Dojazd zabrał im tylko trzy minuty.

Tuż przed wejściem leżała rzeczywiście istota płci męskiej w wystrzępionych czarnych spodniach, zdartych butach i wytartym, zabłoconym ulsterze. Wewnątrz, w oświetlonej klatce schodowej stała starsza niewiasta w pantoflach i szlafroku. Ona to prawdopodobnie złożyła zażalenie. Dawała im znaki przez szybę, potem uchyliła drzwi, wysunęła rękę przez szparę i nakazującym gestem wskazała nieruchomą postać.

– Aha, no więc cóż tu słychać? – powiedział Kristiansson.

Kvant pochylił się i fuknął gniewnie.

– Nie dający znaku życia – powiedział z głębokim niesmakiem. – Weź no go, Kalle.

– Zaczekaj – powiedział Kristiansson.

– Po co?

– Czy pani zna tego człowieka? – spytał Kristiansson dość uprzejmie.

– Owszem, tak mi się zdaje.

– Gdzie on mieszka?

Kobieta wskazała drzwi w głębi, w odległości trzech metrów.

– Tam – powiedziała. – Zasnął próbując otworzyć.

– Tak, ma klucze w ręce – powiedział Kristiansson, drapiąc się w głowę. – Sam mieszka?

– A któżby chciał mieszkać z takim oberwusem – odpowiedziała pani.

– Co ty zamierzasz zrobić? – spytał Kvant podejrzliwie.

Kristiansson nie odpowiedział. Schylił się, wyjął klucze z ręki śpiącego. Potem poderwał pijaka na nogi chwytem świadczącym o wieloletniej wprawie, kolanem otworzył drzwi i powlókł delikwenta do mieszkania. Kobieta usunęła się nieco, Kvant pozostał na schodach przed wejściem. Oboje obserwowali scenę z biernym niezadowoleniem.

Kristiansson otworzył zamek, zapalił światło, ściągnął z pijanego mokry płaszcz. Pijak zatoczył się, upadł na łóżko i powiedział:

– Dziękuję, panieneczko.

Potem odwrócił się na bok i zasnął. Kristiansson położył klucze na trzcinowym stoliku obok łóżka, zgasił światło, zamknął drzwi i wrócił do samochodu.

– Dobranoc pani! – powiedział.

Kobieta przyjrzała mu się zacisnąwszy usta, potem wzruszyła ramionami i poszła sobie.

Kristiansson postąpił tak nie z miłości bliźniego, tylko dlatego, że był leniwy.

Nikt nie wiedział o tym lepiej niż Kvant. Kiedy jeszcze pracowali w Malmö jako zwykli posterunkowi, pieszo chodzący na patrole, wiele razy zdarzało się, że Kristiansson przeprowadzał pijanych przez ulicę, a nawet przez most, na teren innej komendy, żeby się ich pozbyć.

Kvant siedział przy kierownicy. Włączył zapłon i powiedział kwaśno:

– Siv mawia zawsze, że ja jestem leń. Powinna ciebie zobaczyć.

Siv była żoną Kvanta a prócz tego ulubionym i niemal jedynym tematem jego rozmów.

– Po co ma człowieka niepotrzebnie zarzygać – powiedział Kristiansson filozoficznie.

Kristiansson i Kvant podobni byli do siebie. Obaj mieli metr osiemdziesiąt sześć wzrostu, jasne włosy, szerokie ramiona i niebieskie oczy. Ale temperamenty mieli różne i zupełnie inne poglądy na wiele zagadnień. Jak teraz, na przykład.

Kvant był nieprzejednany. Nigdy nie szedł na ustępstwa w sprawach, które dojrzał, tyle tylko, że był niezwykle biegły w dostrzeganiu możliwie jak najmniej.

Wolno i w posępnym milczeniu jechał z Huvudsty, zataczając pętlę koło państwowej szkoły milicyjnej, potem przez kolonię domków jednorodzinnych, koło muzeum kolejowego, laboratorium bakteriologicznego, instytutu dla niewidomych i dalej zygzakiem przez całą rozległą dzielnicę szkół wyższych z ich rozlicznymi instytutami, by wreszcie obok budynków zarządu kolei wyjechać na Tomtebodavägen.