Zapukał do pokoju obducenta w zakładzie medycyny sądowej na Solnej, usłyszał dobiegający ze środka stukot maszyny do pisania i nie czekając na reakcję, nacisnął klamkę. Profesor siedział pod oknem, plecami do drzwi, i pisał na maszynie. Skończył, wyjął papier, dopiero wtedy się odwrócił i spojrzał na Martina Becka.
– Cześć! Właśnie piszę dla was wstępne orzeczenie. Co u ciebie?
Martin Beck rozpiął jesionkę i usiadł w fotelu dla gości.
– Dziwna sprawa z tym pożarem. Zaciemnia obraz. Poza tym jestem przeziębiony. Ale na razie nie kwalifikuję się do obdukcji.
Profesor przyjrzał mu się badawczo.
– Powinieneś pójść do lekarza. Ciągłe przeziębienia niczego dobrego nie wróżą.
– Ech, lekarze! Nie mam nic przeciwko twoim zacnym kolegom, ale jeszcze się nie nauczyli, jak leczyć przeziębienia. – Wyciągnął chustkę i porządnie wydmuchał nos. – A teraz zamieniam się w słuch. Przede wszystkim interesuje mnie Malm.
Profesor zdjął okulary i położył je przed sobą na stole.
– Chcesz go zobaczyć?
– Raczej nie. Poprzestanę na twojej relacji.
– Najpiękniej to on nie wygląda. Dwie inne osoby też. Co chcesz wiedzieć?
– Jak umarł.
– Tego ci nie powiem. – Profesor czyścił okulary chusteczką. – Prawie wszystko już powiedziałem. Kiedy dom stanął w ogniu, on już nie żył. Leżał w ubraniu na łóżku.
– Czy jego śmierć mogła nastąpić w wyniku przemocy?
Profesor pokręcił głową.
– Wątpię.
– Nie miał na ciele żadnych obrażeń?
– Miał, oczywiście, i to sporo. Temperatura była bardzo wysoka, leżał w pozycji szermierza. Liczne pęknięcia na skórze powstały po śmierci. Walące się belki stropowe i inne przedmioty spowodowały rany tłuczone, gorące powietrze rozsadziło czaszkę.
Martin Beck przytaknął skinieniem głowy. Widział ludzi, którzy zginęli w płomieniach, i zdawał sobie sprawę, że laik łatwo może się pomylić, uważając, że obrażenia powstały przed śmiercią.
– Jak doszedłeś do tego, że nie żył, zanim wybuchł pożar?
– Po pierwsze, wszystko wskazywało na to, że krążenie ustało wcześniej, nie pod wpływem ciepła. Poza tym w płucach i drogach oddechowych nie znaleźliśmy śladów sadzy ani dymu. W odróżnieniu od dwóch innych osób, u których prócz płatów sadzy stwierdziliśmy wyraźne zmiany obrzękowe błony śluzowej. W ich przypadku nie ma wątpliwości, że zmarli wskutek pożaru, nie wcześniej.
Martin Beck wstał i podszedł do okna. Żółty wóz, własność Miejskiego Zarządu Dróg, sypał sól na szaroburą śnieżną breję. Westchnął, zapalił papierosa i odwrócił się od okna.
– Czy masz powody, by przypuszczać, że ktoś pozbawił go życia? – zapytał profesor.
Martin Beck wzruszył ramionami.
– Nie chce mi się wierzyć, żeby umarł tuż przed pożarem.
– Organy wewnętrzne były zdrowe. Jedyna rzecz godna odnotowania to trochę za wysoki poziom tlenku węgla we krwi, biorąc pod uwagę fakt, że nie wdychał dymu.
Martin Beck został jeszcze pół godziny. Potem, wysiadając z autobusu przy Norra Bantorget i wdychając spaliny, pomyślał, że prawdopodobnie w całym mieście nie ma nikogo, kto by nie cierpiał na chroniczne zatrucie tlenkiem węgla.
Przez chwilę zastanawiał się nad słowami profesora o poziomie tlenku węgla we krwi Malma, po czym ruszył na stację metra, ku znacznie bardziej zanieczyszczonym warstwom powietrza.
Rozdział 9
W środę po południu trzynastego marca Gunvaldowi Larssonowi po raz pierwszy pozwolono wstać z łóżka. Z pewnym wysiłkiem wbił się w szpitalny szlafrok i z grymasem niezadowolenia przyglądał się sobie w lustrze. Szlafrok był o kilka rozmiarów za mały, kolor spłowiał i spełzł. Na stopach miał czarne drewniaki, zrobione chyba dla Goliata lub z myślą o wywieszeniu ich przed sklepem obuwniczym.
Z nocnej szafki, gdzie między innymi przechowywał drobne, wyjął parę dziesięcioörówek i poszedł do najbliższego telefonu. Wybrał numer komendy, mimowolnie usiłując obciągnąć rękaw nieciekawego odzienia. Materiał ani drgnął.
– No – odezwał się Rönn. – O, to ty? Jak się czujesz?
– Dobrze. Skąd się tu, do cholery, wziąłem?
– Ja cię zawiozłem. Film ci się urwał.
– Pamiętam, że patrzyłem na zdjęcie Zachrissona w gazecie, a potem już nic…
– No. To było pięć dni temu. Jak tam twoje ręce?
Gunvald Larsson spojrzał na prawą dłoń i na próbę rozprostował palce. Dłoń była wielka i porośnięta długimi jasnymi włosami.
– Chyba w porządku. Mam tylko kilka plastrów.
– No to dobrze.
– Musisz zaczynać każde zdanie od „no”?!
Rönn nie odpowiedział.
– Einar?
– No, co jest? – odezwał się Rönn i zachichotał.
– Z czego rżysz?
– Z niczego. Po co dzwonisz?
– W środkowej szufladzie mojego biurka po lewej znajdziesz czarną skórzaną portmonetkę, w której są zapasowe klucze do mieszkania. Pojedź do Bollmory i przywieź mi biały szlafrok i białe kapcie. Szlafrok wisi w garderobie, a kapcie stoją w przedpokoju, tuż przy drzwiach.
– No, to mogę zrobić.
– I weź piżamę. Leży na komodzie w sypialni w reklamówce domu towarowego NK.
– Chcesz to teraz zaraz?
– Tak. Ci idioci wypuszczą mnie najwcześniej pojutrze i dali mi szaroburozielononiebieski drelich jedenaście rozmiarów za mały i drewniaki łudząco podobne do trumien. Co u ciebie?
– Ujdzie. Dość spokojnie.
– Co robią Beck i Kollberg?
– Nie ma ich tutaj. Siedzą w Västberdze.
– Świetnie. A jak tam śledztwo?
– Jakie śledztwo?
– No, w sprawie pożaru.
– Zamknięte.
– Co takiego?! – wrzasnął Gunvald Larsson. – Co ty wygadujesz? Zamknięte?
– Tak, to był nieszczęśliwy wypadek.
– Nieszczęśliwy wypadek?!
– No, mniej więcej… Widzisz, badania pogorzeliska zostały zakończone dzisiaj rano i…
– Co to za brednie?! Upiłeś się czy jak?
Gunvald Larsson mówił tak głośno, że przybiegła siostra oddziałowa.
– Nie, ale, widzisz, ten Malm…
– Panie Larsson – odezwała się pielęgniarka – tak nie można.
– Morda w kubeł – odparował starym zwyczajem.
Siostra oddziałowa, niewiasta przy kości, około pięćdziesiątki i dość pryncypialna, przeszyła pacjenta lodowatym spojrzeniem.
– Proszę natychmiast odwiesić słuchawkę! To oczywiste, że pan Larsson zdecydowanie za wcześnie wstał. Zaraz porozmawiam z doktorem.
– No dobra – powiedział Rönn. – Przyjadę najszybciej, jak będę mógł. Wezmę papiery, żebyś sam zobaczył…
Oddziałowa nie dawała za wygraną.
– Marsz do łóżka!
Gunvald Larsson w ostatniej chwili powstrzymał się od komentarza.
– No to cześć! – rzucił Rönn.
– Cześć – spokojnie odparł Gunvald Larsson.
– Marsz do łóżka! – powtórzyła oddziałowa. – Czy pan Larsson słyszy, co mówię?
Nie spuszczała z niego wzroku, dopóki nie zamknął za sobą drzwi do sali.
Wściekły poczłapał do okna. Wychodziło na północ, widział stąd niemal cały Södermalm. Przy odrobinie skupienia mógł zobaczyć czubek osmalonego komina, który się ostał po pożarze.
– Co to ma być, do cholery? – mruknął pod nosem. – Parowiec?