Martin Beck przebiegł tekst oczami.
– Od Hjelma. Zbadał część próbek i przedmiotów z pogorzeliska przy Sköldgatan. Żeby, jak pisze, „wykluczyć ich ewentualny związek z zarzewiem pożaru”. Wynik negatywny. – Westchnął i odłożył notatkę. – Wczoraj zmarła ta młoda Olsen.
– Uhm, przeczytałem w gazecie – obojętne skonstatował Kollberg. – Wiesz, dlaczego ten geniusz został policjantem?
Martin Beck milczał.
– Ja wiem – kontynuował Kollberg. – Stoi czarno na białym w jego papierach. Powiedział, że pracę w policji traktuje jako odskocznię w swojej karierze. Marzy mu się posada komendanta.
Kollberg znów dostał ataku śmiechu. O mały włos nie udławił się drożdżówką.
– Szczerze mówiąc, nie podoba mi się ten pożar – powiedział pod nosem Martin Beck.
– Co ty tam przymarudzasz? – Kollberg złapał oddech. – Niby czemu miałby się podobać? Dlatego że cztery osoby zginęły w płomieniach, a dwumetrowy idiota dostanie medal? – Spoważniał. – Wszystko jest jasne, prawda? Malm odkręca gaz i popełnia samobójstwo. Chromoli to, co będzie potem, bo myśli wyłącznie o sobie, poza tym kiedy wybucha pożar, jest stuprocentowo martwy. Trzy niewinne osoby tracą życie, a policja traci świadka i szansę zapuszkowania Olofssona, czy jak mu tam. Ty i ja nie mamy z tą sprawą nic wspólnego. Dobrze mówię?
Martin Beck długo i starannie wycierał nos.
– Wszystko gra – podsumował Kollberg. – I nie próbuj mi wmawiać, że „gra za dobrze”. Albo że twoja przewspaniała intuicja… – Urwał i obrzucił Martina Becka krytycznym spojrzeniem. – Kurde, fatalnie wyglądasz.
Martin Beck wzruszył ramionami.
Kollberg pokiwał głową.
Znali się jak łyse konie. Kollberg wiedział, co gryzie Martina Becka, ale niepytany nie zamierzał podejmować tego tematu.
– Zapomnij o tym pieprzonym pożarze – powiedział lekkim tonem. – Ja już zapomniałem. Wpadniesz do mnie wieczorkiem? Gun będzie na jakimś kursie, możemy wypić po maluchu i rozegrać partyjkę szachów.
– Czemu nie – odparł Martin Beck.
Przynajmniej o kilka godzin opóźni powrót do domu.
Rozdział 11
Gurwald Larsson został wypisany ze szpitala po przedpołudniowym obchodzie w piątek piętnastego marca. Lekarz zalecił mu odpoczynek i wręczył dziesięciodniowe zwolnienie, do poniedziałku dwudziestego piątego.
Pół godziny później wyszedł na wiatr, przed głównym wejściem przywołał taksówkę i pojechał na komendę na Kungsholmen. Nie kontaktując się z kolegami, udał się do swojego pokoju, widziany jedynie przez strażnika w holu. Tam odbył kilka rozmów telefonicznych, w tym co najmniej jedną, za którą naraziłby się na ostrą reprymendę przełożonych, gdyby przypadkiem ją słyszeli.
Rozmawiając, zapisywał rozmaite dane na kartce, po czym ułożył z nich listę osób.
Ze wszystkich policjantów zajmujących się pożarem przy Sköldgatan tylko Gunvald Larsson był z wyższych sfer. Jego ojciec uchodził za majętnego, mimo że masa spadkowa nie należała do imponujących. Mały Gunvald dorastał w eleganckiej dzielnicy Östermalm i uczęszczał do najlepszych szkół. Dosyć szybko się jednak okazało, że jest problematycznym członkiem rodziny; miał odmienne poglądy, które zwykł głosić świątek-piątek. W końcu ojciec nie widział innego wyjścia, jak postać go do Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej.
Gunvald Larsson źle się czuł wśród wojskowych i po kilku latach przeniósł się do floty handlowej. Tam szybko się zorientował, że może zrobić niewielki użytek z wiedzy zdobytej w szkole i doświadczenia zdobytego na trałowcach, niszczycielach i przestarzałych pancernikach.
Jego bracia i siostry zawczasu się ustatkowali. Kiedy zmarli rodzice, byli już dobrze sytuowani i ustawieni. Nigdy nie nawiązał z nimi kontaktu, praktycznie zapomniał o ich istnieniu.
Ponieważ nie uśmiechało mu się spędzenie reszty życia w marynarce, musiał pomyśleć o innym zawodzie, wymagającym odrobiny ruchu, w którym jego cudaczne wykształcenie byłoby w miarę przydatne. I tym sposobem został policjantem. Ku zdumieniu i niemałemu przerażeniu krewnych mieszkających na Lidingö i Östermalmie.
Opinie o jego policyjnych kwalifikacjach były w najwyższym stopniu podzielone. Poza tym prawie nikt go nie lubił.
Gunvald Larsson najczęściej kierował się własnym rozumem i stosował, oględnie mówiąc, nieortodoksyjne metody.
Równie nieortodoksyjnie prezentowała się sporządzona przez niego lista:
Göran Malm, 42, złodziej, nie żyje (samobójstwo?)
Kenneth Roth, 27, złodziej, nie żyje, pochowany
Kristina Modig, 14, młodociana dziwka, nie żyje, pochowana
Madeleine Olsen, 24, ruda kurwa, nie żyje
Kent Modig, 5, dziecko (dom dziecka)
Clary Modig, 7 mies., niemowlę (dom dziecka)
Agnes Söderberg, 68, sklerotyczka, dom starców Rosenlund
Herman Söderberg, 67, sklerotyczny ochlapus, dom opieki Högalid
Max Karlsson, 23, gangster, Timmermansgatan 12
Anna-Kajsa Modig, 30, dziwka, szpital na Södermalmie (oddz. psychiatryczny)
Carla Berggren, ?, dziwka, Götgatan 25
Przeczytał listę i zdecydował, że warte zachodu są trzy ostatnie osoby. Z pozostałych cztery zmarły, dwoje małych dzieci o niczym nie miało pojęcia, a starsze małżeństwo cierpiało na demencję.
Złożył kartkę, schował do kieszeni i wyszedł. Nawet nie skinął głową strażnikowi. Odszukał samochód stojący na policyjnym dziedzińcu i pojechał do domu.
W sobotę i niedzielę siedział w czterech ścianach, pochłonięty lekturą powieści Saxa Rohmera.
Ani przez chwilę nie pomyślał o pożarze.
W poniedziałek osiemnastego marca wstał wcześnie, zerwał ostatnie plastry, wziął prysznic, ogolił się i starannie dobierał garderobę. Potem wsiadł do samochodu i udał się na Götgatan, gdzie mieszkała Carla Berggren.
Wdrapał się na drugie piętro, przeciął asfaltowe podwórko, dotarł do brudnej klatki z łuszczącą się brązową farbą i rozchwierutanymi poręczami, pokonał jeszcze trzy piętra i zatrzymał się przed popękanymi drzwiami opatrzonymi blaszaną skrzynką na listy i odręczną kartonową wizytówką: „Carla Berggren, Modelka”.
Nie zauważył dzwonka, więc lekko kopnął w drzwi, otworzył je i nieproszony wszedł do środka.
Jednopokojowe mieszkanie. Stęchły zaduch. Ciemno. Popsuta roleta przesłaniała okno do połowy. Ciepło. Pokój ogrzewały dwa elektryczne grzejniki starej daty, ze spiralnymi żarnikami. Na podłodze poniewierały się części garderoby i rozmaite drobiazgi. Tylko łóżko nie nadawało się na śmietnik. Duże, zasłane stosunkowo czystą pościelą.
Carla Berggren leżała na łóżku i czytała jakieś piśmidło z opowieściami o miłości. Podobnie jak poprzednio, kiedy ją widział, była naga i podobnie wyglądała. Oczywiście nie miała gęsiej skórki, nie histeryzowała i nie zanosiła się spazmatycznym płaczem. Sprawiała wrażenie wyjątkowo spokojnej.
Drobna, bardzo szczupła tleniona blondynka o małych zwiotczałych piersiach, które przypuszczalnie prezentowały się najlepiej w tej właśnie pozycji, to znaczy, kiedy leżała na plecach, i z mysią kępką między nogami. Przeciągnęła się ospale i ziewnęła.
– Trochę dla mnie za wcześnie, ale nie ma sprawy.
Gunvald Larsson milczał, co najwyraźniej opacznie zrozumiała.
– Oczywiście najpierw forsa. Połóż na stole. Znasz stawkę? A może chcesz coś ekstra? Masażyk?
Schylił się i wszedł do tyciego pokoju. Ledwie się zmieścił. Zalatywało seksem, cielesnymi wyziewami, starym dymem tytoniowym i tanimi kosmetykami. Zrobił krok w stronę okna, żeby podciągnąć roletę. Sprężyna była popsuta, więc w efekcie niemal całkowicie ją opuścił.