Выбрать главу

– Kollberg, słucham.

– Hm, tak. Hjelm z tej strony. Cześć!

Kollberg nie przypominał sobie, żeby ostatnio prosił o cokolwiek laboratorium techniki kryminalistycznej.

– Cześć! W czym mogę pomóc? – zapytał w dobrej wierze.

– To byłby precedens w historii kryminalistyki.

Hjelm, zrzęda i nadwrażliwiec, był utalentowanym technikiem. Doświadczenie ich nauczyło, że lepiej z nim nie zadzierać. Kollberg bardzo się pilnował, żeby nie wdawać się z nim w niepotrzebne dyskusje.

– Czasami wątpię w waszą poczytalność – dodał Hjelm.

– To znaczy? – uprzejmie zapytał Kollberg.

– Dziesięć dni temu Melander podesłał nam mnóstwo rupieci z pogorzeliska, od starych puszek po konserwach do bambulca z odciskiem palca Gunvalda Larssona.

– Aha.

– Aha? I kto to mówi? Nie musisz grzebać się w śmieciach dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nieporównanie łatwiej włożyć do foliowej torebki zamarzniętą psią kupę i nakleić kartkę z napisem „przedmiot nieznany”, niż ustalić, co to jest. Prawda?

– Wiem, że macie bardzo dużo pracy – powiedział przymilnie Kollberg.

– Dużo pracy? Czy to jakiś żart? Masz pojęcie, ile próbek badamy co roku?

Kollberg nie miał najmniejszego pojęcia i wolał nie zgadywać.

– Pięćdziesiąt tysięcy. A wiesz, ilu mamy ludzi? – Hjelmowi odpowiedziała cisza. – No właśnie. Kiedy przez sześć dni ślęczeliśmy nad tymi cudami, zadzwonił Rönn i powiedział, że dochodzenie zamknięte i możemy wszystko wywalić do kosza.

Kollberg z irytacją popatrzył na zegarek.

– Uhm. Zgadza się.

– Doprawdy? Nic się nie zgadza! Ledwie zaczęliśmy wywalać, zadzwonił Gunvald Larsson i powiedział, że dochodzenie wcale nie jest zamknięte, że mamy kontynuować, bo to cholernie pilne i ważne.

– Nie był do tego upoważniony – pospieszył z wyjaśnieniem Kollberg. – Dostał w łeb i jest bardziej zamulony niż zwykle.

– No tak. A w poniedziałek przypadkiem natknąłem się na Hammara, który powiedział mi to samo co ty. Że dochodzenie zamknięte i że jest po sprawie.

– I?

– I kwadrans później zadzwonił nie kto inny, tylko sam Beck z pytaniem, czy nie znaleźliśmy czegoś „dziwnego” w związku z tym pożarem.

– Martin?

– Otóż to. Urocza gromadka. Melander, Rönn, Larsson, Hammar i Beck. I każdy mówi co innego.

– I?

– I dzisiaj usiłuję złapać kogoś, kto za to wszystko odpowiada. I co słyszę? Larsson jest na zwolnieniu lekarskim i siedzi w domu. Dzwonię do niego do domu, ale nikt nie odbiera. Potem próbuję namierzyć Hammara, ale Hammar wziął wolne. Kiedy spytałem o Melandera, dowiedziałem się, że od godziny siedzi w klopie. Rönn już wyszedł, Beck jest na jakimś zebraniu, a Skacke szuka Rönna. W końcu udało mi się dorwać Eka. Właśnie wrócił z urlopu, nie ma zielonego pojęcia, o czym mówię, i odsyła mnie do Hammara, który wziął wolne, do Becka, który jest na zebraniu, do Rönna, który już wyszedł, ewentualnie do Skackego, który szuka Rönna. Zostałeś tylko ty.

Na moje nieszczęście, pomyślał Kollberg i zapytał:

– Z czym dzwonisz?

– Ten facet, Malm, leżał na plecach na materacu i, jak mówiłem Beckowi, miał podejrzanie mocno zwęglone plecy. Doszliśmy z Beckiem do wniosku, że skoro materac się palił… to chyba logiczne, prawda?

– Jasne. Słuchaj, dochodzenie jest zamknięte.

– Wątpię. Tak się składa, że znaleźliśmy w materacu kilka drobiazgów, których nie powinno tam być.

– Jakich drobiazgów?

– Choćby sprężynki, aluminiowej łuski i pewnych chemikaliów.

– O czym to świadczy?

– O podpaleniu.

Rozdział 14

Lennart Kollberg nie był z tych, którym odejmuje mowę, ale tym razem zamurowało go na amen i gapił się przez okno na ohydny przedmiejski industrialny pejzaż. Odmurowało go po minucie.

– Że co? – zapytał oszołomiony. – Co masz na myśli?

– Nie dotarło? – Hjelm nie krył zadowolenia. – Wyraziłem się nie dość jasno? To było podpalenie.

– Podpalenie?

– Tak. Na sto procent. Ktoś umieścił w materacu zapalnik z opóźnionym zapłonem. Taką chemiczną minibombę zegarową.

– Zegarową?

– Otóż to. Zmyślna zabawka. Prosta w obsłudze, ciut większa od pudełka zapałek. Oczywiście niewiele z niej zostaje. Bez gruntownej analizy łatwo ją przeoczyć. Trzeba wiedzieć, czego się szuka.

– Ale ty wiedziałeś. Psim swędem?

– W naszym zawodzie nie zdajemy się na przypadek. Po prostu zakonotowałem pewne szczegóły i wyciągnąłem logiczne wnioski.

Kollberg pozbierał się na tyle, żeby się zniecierpliwić. Zmarszczył gniewnie jasne brwi.

– Skończ z tym ględzeniem o własnej genialności. Masz coś do powiedzenia, to wyduś to, do cholery!

– Już to zrobiłem. Jeśli chcesz, żebym ci to wyłożył jeszcze raz, proszę bardzo. Otóż ktoś umieścił w materacu Malma chemiczną bombę zapalającą. Do chemicznej substancji zapalnej z zapalnikiem podłącza się malutki mechanizm sprężynowy, przypominający prosty mechanizm zegarka. Dostaniecie więcej szczegółów, kiedy wszystko sprawdzimy.

– Jesteś tego pewien?

– Czy jestem pewien? Nie mamy zwyczaju niczego się domyślać. Poza tym to ciekawe, że nikogo nie zastanowił fakt, że ubranie i skóra na plecach były niemal całkowicie zwęglone i że doszczętnie spłonął tylko materac, podczas gdy łóżko było w nie najgorszym stanie.

– Bomba zapalająca w materacu. – Kollberg nie krył sceptycyzmu. – Zegarowa, wielkości pudełka zapałek… Do pierwszego kwietnia zostało jeszcze dziesięć dni.

Hjelm burknął coś w odpowiedzi. Na pewno nie były to uprzejmości.

– W życiu o czymś takim nie słyszałem.

– A ja słyszałem – odciął się Hjelm. – Z tego, co wiem, w Szwecji ta zabawka jest stosunkowo nowa, ale nie na południu, zwłaszcza we Francji. Oglądałem ją w Paryżu. W La Sûreté.

Do pokoju wszedł, nie pukając, Skacke, stanął jak wryty i gapił się na speszone oblicze Kollberga.

– Może by nie zaszkodziło, gdyby panowie od czasu do czasu odbywali podróże szkoleniowe – dodał jadowicie Hjelm.

– Na jaki czas można coś takiego nastawić?

– Na osiem godzin. Przynajmniej te bombki, które widziałem w Paryżu. I można je zdetonować praktycznie natychmiast.

– Ale chyba je słychać. Nie tykają?

– Nie głośniej niż twój zegarek.

– Co się dzieje w chwili detonacji?

– Następuje wybuch, ogień rozprzestrzenia się w parę sekund i nie można go ugasić zwykłymi środkami. Ten, kto śpi, ma znikome szanse na przeżycie, jeśli w ogóle jakieś ma. W dziewięciu przypadkach na dziesięć policja uważa, że przyczyną było zaprószenie albo snuje inne domysły… – Hjelm zawiesił głos. – Chyba że technik, który bada sprawę, zna się na rzeczy i jest spostrzegawczy.

– Nie. To absurd. Musi być jakiś umiar w zbiegach okoliczności. Próbujesz mi wmówić, że cwaniaczek Malm pozatykał wszystkie szpary i wywietrzniki, otworzył gaz i położył się na łóżku, w którym ktoś umieścił tykającą maszynę piekielną? I zanim wyleciał w powietrze, zdążył odebrać sobie życie? I że od bomby zapalił się gaz, dom eksplodował i trzy inne osoby spłonęły na oczach najgłupszego detektywa, jakiego kiedykolwiek nosiła ziemia? Który sobie stał i się na to gapił? Jak to wyjaśnisz?

– To nie moja sprawa – powiedział Hjelm z wyjątkowym ciepłem w głosie. – Ja tylko przekazuję fakty. Wyjaśnienia pozostawiam wam. Chyba od tego jest policja, prawda?

– Żegnam!

Kollberg rzucił słuchawkę na widełki.