Berra with love, Kay.
Nie było żadnych innych rzeczy osobistych i absolutnie nic, co sugerowałoby aktualne miejsce pobytu właściciela mieszkania.
Martin Beck zadzwonił do drzwi po sąsiedzku. Otworzyła mu kobieta. Zadali jej kilka pytań.
– Sami wiecie, jak to jest w takich blokach – powiedziała. – Nie myśli się o lokatorach. Chyba go widziałam ze dwa razy, nie mieszka tu zbyt długo.
– Czy przypomina pani sobie, kiedy widziała go ostatnio? – zapytał Kollberg.
Kobieta pokręciła głową.
– Nie, nie mam pojęcia. Jakiś czas temu. Może na Boże Narodzenie… Nie wiem.
W dwóch mieszkaniach na tym samym piętrze nikogo nie zastali. W każdym razie nikt im nie otworzył. Dozorcy chyba tu nie było. Na tablicy ogłoszeń zobaczyli informację, by w sprawach lokalowych zwracać się do palacza urzędującego pod innym adresem.
Kiedy wyszli z klatki, Kollberg wrócił do samochodu, a Martin Beck przeciął ulicę i ruszył do sklepu spożywczego. Pokazał kierownikowi ulotkę reklamową z ofertą specjalną.
– Nie pamiętam, kiedy ją rozsyłaliśmy. Zwykle robimy to w piątki. Proszę poczekać. – Kierownik na moment zniknął na zapleczu. – W piątek dziewiątego lutego.
Martin Beck skinął głową i poszedł do Kollberga.
– Nie było go w domu co najmniej od dziewiątego lutego.
Kollberg obojętnie wzruszył ramionami.
Sockenvägen i Nynäsvägen minęli tereny przemysłowe Hammarby i wyjechali na Värmdövägen. W Gustavsbergu zajrzeli na komisariat i porozmawiali z jednym z dwóch funkcjonariuszy, którzy zauważyli skradzione samochody na posesji Olofssona. Wytłumaczył im, jak tam trafić.
Trafili po kwadransie.
Dom stał w ustronnym miejscu. Wyboisty i kręty dojazd okazał się leśną ścieżką. Po niegdyś zadbanej posesji – gazony, skalniaki, wysypane piaskiem alejki – zostało jedynie wspomnienie. Na żwirowym placyku przed domem śnieg już stopniał, ale pośród drzew nadal zalegały szarobiałe zaspy. Na skraju lasu, w głębi ogrodu był stosunkowo nowy garaż. Pusty. Trzy samochody, które sądząc po śladach opon, parkowały na żwirowym podjeździe, usunięto.
– Niepotrzebnie je zabrali – powiedział Kollberg. – Jak wróci, od razu się połapie, że była tu policja.
Martin Beck oglądał drzwi do domu. Były zamknięte na zamek patentowy i dużą mosiężną kłódkę. Ponieważ tylko Olofsson miał klucze, czekał ich wysiłek fizyczny. Wyjęli ze schowka w wozie śrubokręty i inne narzędzia, kilka minut harowali – i gotowe.
Dom składał się z dużego pokoju urządzonego na ludowo, dwóch sypialni, kuchni i toalety. Było chłodno i wilgotno, cuchnęło stęchlizną i naftą. Do ogrzewania służył kominek w dużym pokoju, mały piec opalany drewnem w kuchni i piecyk naftowy w jednej z sypialni. Na podłodze chrzęścił pod nogami piasek i grudki zaschniętej gliny. Zniszczone meble w dużym pokoju znaczyły plamy. Kuchenny stół, ławy, piec i półki zawalały puste butelki, tłuste talerze, kubki z zeschniętymi fusami po kawie i brudne kieliszki. Na pryczy w jednej z sypialni leżało poplamione prześcieradło i podarta kołdra.
Nigdzie żywego ducha.
W małym przedpokoju jedne z drzwi prowadziły do komórki, gdzie półki uginały się od trefnego towaru, przypuszczalnie pochodzącego ze skradzionych samochodów. Były tu radia tranzystorowe, aparaty fotograficzne, lornetki, latarki, narzędzia, spinningi, strzelba myśliwska i walizkowa maszyna do pisania. Martin Beck stanął na taborecie i zerknął na najwyższą półkę. Stare młotki, kule i bramki do krokieta, spłowiała, zrolowana flaga szwedzka i fotografia w ramce. Zaniósł fotografię do pokoju, żeby ją pokazać Kollbergowi.
Przedstawiała młodą blondynkę i chłopczyka w spodenkach do kolan i jedwabnej koszulce z krótkim rękawem. Oboje uśmiechali się, szczęśliwi. Kobieta była piękna. Krój jej sukienki i fryzura wskazywały na koniec lat trzydziestych. Stali na tle tego domu.
– Chyba rok albo dwa lata przed śmiercią ojca – powiedział Martin Beck. – Chałupa wyglądała wtedy trochę inaczej.
– Ma ładną matkę – przyznał Kollberg. – Ciekawe, jak poszło Rönnowi.
Einar Rönn przez dobrą chwilę błąkał się samochodem po Segeltorpie, zanim znalazł willę, w której mieszkała matka Bertila Olofssona. Obecnie nosiła nazwisko Lundberg, jej drugi mąż był szefem jednego z działów dużego domu towarowego.
Otworzyła mu kompletnie siwa szczupła kobieta, która nie wyglądała na więcej niż pięćdziesiąt pięć lat. Mimo że wiosna ledwie się zaczęła, miała letnią opaleniznę. Z brązem opalenizny kontrastowały drobne białe zmarszczki wokół ślicznych szarych oczu. Pytająco uniosła brwi.
– Tak? Pan do kogo?
Rönn przełożył kapelusz do lewej ręki i wyjął legitymację.
– Pani Lundberg, prawda?
Skinęła głową, w jej spojrzeniu pojawił się błysk niepokoju.
– Chodzi o pani syna, Bertila Olofssona. Chciałbym zadać pani kilka pytań.
Zmarszczyła brwi.
– Co tym razem narozrabiał?
– Mam nadzieję, że nic. Czy mógłbym wejść na chwilę?
Kobieta z wahaniem puściła klamkę.
– Taaak… Proszę.
Rönn powiesił jesionkę, położył kapelusz na stoliku w przedpokoju i poszedł za nią do dużego pokoju, urządzonego ze smakiem, acz bez przepychu. Wskazała mu fotel przy kominku i usiadła na kanapie.
– Aha – zagaiła lakonicznie. – Słucham. Nie jestem przewrażliwiona na punkcie Bertila, więc proszę od razu przejść do rzeczy. Co takiego zrobił?
– Liczymy na to, że będzie nam mógł pomóc w pewnej sprawie. Właściwie chciałbym jedynie spytać, czy pani wie, gdzie on obecnie przebywa.
– Nie ma go u siebie, w Årście?
– Nie, od jakiegoś czasu tam się nie pokazał.
– A w domu letniskowym? Mamy… On ma dom na Värmdö. Zbudował go mój były mąż, ojciec Bertila, i teraz należy do niego. Może jest tam?
Rönn pokręcił głową.
– Czy nic pani nie mówił, że zamierza gdzieś wyjechać?
Matka Bertila Olofssona rozłożyła ręce.
– Nie. Bardzo rzadko ze sobą rozmawiamy. Nie mam pojęcia, czym się zajmuje ani gdzie jest. Na przykład tutaj był ponad rok temu i to tylko dlatego, że chciał pożyczyć trochę pieniędzy.
– A nie kontaktował się z panią telefonicznie?
– Nie. Wprawdzie ostatnie trzy tygodnie spędziliśmy w Hiszpanii, ale nie wydaje mi się, żeby dzwonił. Nic nas nie łączy. – Westchnęła. – Mój mąż i ja już dawno straciliśmy nadzieję… Nie sądzę, by Bertil się zmienił.
Rönn w milczeniu przyglądał się kobiecie. Na jej twarzy pojawił się wyraz goryczy.
– A może zna pani kogoś, kto wie, gdzie go znaleźć? Jego narzeczoną, kolegę?
Roześmiała się, dobitnie, krótko i fałszywie.
– Nie. I cieszę się, że ominęła mnie ta wątpliwa przyjemność. – Wpatrywała się w kominek, po czym przeniosła wzrok na Rönna. – Coś panu powiem. Kiedyś Bertil był naprawdę uroczym chłopcem, ale wpadł w złe towarzystwo, uległ jego wpływom, zbuntował się przeciwko mnie, mojemu mężowi i swojemu bratu, praktycznie wszystko negował. Potem, w zakładzie karnym dla trudnej młodzieży, nauczył się nienawiści do bliźnich i zaczął brać narkotyki. – Obrzuciła Rönna wrogim spojrzeniem. – To oczywiście rzecz powszechnie akceptowana, że nasze szkoły i placówki wychowawcze przygotowują do narkomanii i przestępczości. Nie dałabym złamanego grosza za tę waszą opiekę.
Rönn w dużej mierze się z nią zgadzał i nie bardzo wiedział, jak zareagować.
– No. Tak się może zdawać. – Wziął się w garść. – Nie chciałem pani denerwować, nie po to przyszedłem. Czy mógłbym jeszcze o coś spytać?