Dopiero piąta dziewczyna, prawie jego wzrostu, o błękitnych wyłupiastych oczach, dużej pupie i małych sterczących piersiach, miała to i owo do powiedzenia.
– Berra? Jasne, że go znam.
Stała jak przyklejona do podłogi, kręciła tyłkiem, wypinała biust i strzelała palcami. Skacke nie musiał się wysilać.
– Ale już dla niego nie pracuję – dodała. – Pracuję solo.
– Wiesz, gdzie on jest?
– W Polsce. Słyszałam, jak parę dni temu ktoś o tym mówił.
– Jesteś pewna, że w Polsce?
– Tak. Tylko nie pamiętam, kto to mówił.
– Od kiedy tam siedzi?
Wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Nie ma go od jakiegoś czasu, ale na pewno znowu się pojawi. A co cię interesuje? Gandzia?
Musieli się wydzierać, żeby przekrzyczeć muzykę.
– Może coś dla ciebie skołuję! Ale dopiero jutro!
Skacke trafił jeszcze na trzy dziewczyny, które znały Bertila Olofssona. Nie miały pojęcia, gdzie się podziewa. Nie widziały go od paru tygodni.
O trzeciej w nocy światła zaczęły migać. Koniec zabawy. Skacke przespacerował się kawałek, zanim złapał taksówkę. Głowa ciążyła mu od piwa i fatalnego, zadymionego powietrza. Marzył o łóżku.
W kieszeni miał numery telefonów czterech dziewczyn: dwie chciały mu pozować, jedna była ogólnie zainteresowana, ostatnia chciała mu sprzedać narkotyki. Podsumowanie wieczoru wypadło dość kiepsko. Rano miał zdać raport Martinowi Beckowi, a dowiedział się właściwie tylko tyle, że Bertil Olofsson zniknął.
Ale dwa szczegóły powinny mu się liczyć na plus.
Wiedział, kiedy mniej więcej Olofsson zniknął i że mógł być w Polsce.
Zawsze coś, pomyślał Benny Skacke.
Rozdział 18
Kiedy świeżo wykąpany Gunvald Larsson wszedł do komendy przy Kungsholmsgatan i wjechał windą na piętro, gdzie mieścił się wydział do spraw przemocy fizycznej, nie miał pojęcia o rozwoju sprawy Malma. Był poniedziałek dwudziestego piątego marca, jego pierwszy dzień w pracy po zwolnieniu lekarskim.
Nie odpowiadał na telefony po wtorkowym spotkaniu z Maksem Karlssonem, od informacji o śmierci Madeleine Olsen gazety ani słowem nie wspomniały o pożarze. Mimo że w swoim czasie na pewno czeka go medal, bohaterski wyczyn i tragedia stanowiły zamknięty rozdział i pamięć o Gunvaldzie Larssonie blakła coraz bardziej w zakamarkach zbiorowej świadomości. Świat był zły, co znajdowało swoje odbicie na pierwszych stronach gazet. Szwedzka prasa niechętnie donosi o samobójstwach, raz – z przyczyn etycznych, dwa – dlatego, że jest ich kompromitująco dużo. Pożar, w którym giną trzy osoby, to nie cukierek, nie można go ssać zbyt długo. Poza tym nie było powodu do przesadnych wiwatów na cześć policji. Nie radziła sobie z plagą narkomanii ani z niezliczonymi demonstrantami, nie potrafiła zagwarantować elementarnego spokoju i bezpieczeństwa na ulicach i tak dalej.
Nic dziwnego, że Gunvald Larsson patrzył z niekłamanym zdumieniem na doborowe towarzystwo wychodzące z odprawy u Hammara. Byli tam Melander, Ek, Rönn i Strömgren, by nie wspomnieć o Martinie Becku i Kollbergu, o których mówił z wyjątkową niechęcią i tylko w razie absolutnej konieczności. Po korytarzu kręcił się Skacke, próbując z afektowaną powagą dorównać kolegom, którym na razie nie sięgał do pięt.
– Co się, do cholery, dzieje? – spytał Gunvald Larsson.
– No, Hammar chce dojść do ładu, czy główna kwatera śledcza ma być tutaj, czy w Västberdze – odparł posępnie Rönn.
– Kogo śledzimy?
– Niejakiego Olofssona. Bertila Olofssona.
– Olofssona?
– Przeczytaj to – odezwał się Melander, pukając główką fajki w maszynopis.
Gunvald Larsson czytał. Zmarszczył krzaczaste brwi i w miarę lektury coraz bardziej przypominał znak zapytania.
– Co to ma być? Jakiś żart?
– Niestety, nie – odrzekł Melander.
– Podpalenie, owszem, ale bomba zapalająca w materacu… Chcesz powiedzieć, że ktoś bierze to na serio?
Rönn ponuro pokiwał głową.
– Czy w ogóle istnieją takie urządzenia?
– No. Tak mówi Hjelm. Ponoć wynaleziono je w Algierii.
– W Algierii?
– Są bardzo popularne w Ameryce Południowej – dodał Melander.
– Okej, a co z tym cholernym Olofssonem? Gdzie on jest?
– Zniknął – lakonicznie poinformował Rönn.
– Zniknął?
– Rzekomo przebywa za granicą, ale nikt tego nie wie. Interpol też nie może go znaleźć.
Guiwald Larsson myślał, dłubiąc w swoich dużych przednich zębach nożykiem do papieru. Melander chrząknął i poszedł. Przyszli Martin Beck i Kollberg.
– Olofsson – powiedział Gunvald Larsson mniej lub bardziej do siebie. – Ten sam, który dostarczał dragi Maksowi Karłssonowi i szmuglowaną gorzałę Rothowi. I miał na posyłki Malma w interesie samochodowym.
– I jego nazwisko było w wozie Malma, kiedy wpadł na Södertäljevägen – uzupełnił Martin Beck. – Chłopcom od kradzieży zależało na tym, żeby nie zgubić Malma z oczu, bo chcieli się dobrać do Olofssona. Czekali, aż się pojawi, i sądzili, że Malm będzie świadczył przeciwko niemu, żeby ocalić własną skórę.
– A zatem Olofsson jest kluczową postacią w tej historii. Jego nazwisko bez przerwy gdzieś wypływa.
– Myślisz, że to umknęło naszej uwagi? – wtrącił Kollberg z głęboką urazą.
– No to wystarczy go zgarnąć i po sprawie – triumfalnie obwieścił Gunvald Larsson. – Rzecz jasna, to on sfajczył chałupę.
– Skunks zapadł się pod ziemię – powiedział Kollberg. – Nie dotarło to do ciebie?
– Dlaczego nie dajemy listów gończych do gazet?
– Bo nie chcemy go spłoszyć – wyjaśnił Martin Beck.
– Raczej nie można spłoszyć kogoś, kto zniknął.
Kollberg obrzucił Gunvalda Larssona zrezygnowanym spojrzeniem i wzruszył ramionami.
– Tępota nie zna granic.
– Dopóki Olofsson myśli, że my myślimy, że Malm odebrał sobie życie, a gaz eksplodował wskutek nieszczęśliwego wypadku, czuje się bezpieczny – ze spokojem wyjaśnił Martin Beck.
– To dlaczego się ukrywa?
– No, dobre pytanie – skwitował Rönn.
– Mam inne dobre pytanie. – Kollberg patrzył przed siebie. – W piątek Jacobsson od narkotyków powiedział nam, że Max Karlsson, który trafił do nich we wtorek, wyglądał tak, jakby ktoś przepuścił go przez wyżymaczkę. Ciekawe, co to za ktoś.
– Karlsson wyśpiewał, że on, Roth i Malm dostawali towar od Olofssona – powiedział Gunvald Larsson.
– Teraz tego nie mówi.
– Ale mnie powiedział.
– Kiedy? Jak go przesłuchiwałeś?
– Uhm.
Martin Beck wyjął florydę i spłaszczył tekturowy ustnik.
– Już to mówiłem i powtórzę, Gunvaldzie. Wpadniesz prędzej czy później.
Zadzwonił telefon. Rönn odebrał. Gunvald Larsson ziewnął.
– Aha – rzekł obojętnie. – Tak myślisz?
– Nie tylko myślę – odparł z powagą Martin Beck. – Jestem tego pewien.
– Wykluczone – powiedział Rönn do słuchawki. – Zniknął? To niemożliwe. Nic nie znika samo z siebie. No jasne, rozumiem, że mu przykro… Co?… Powiedz mu, że płacz w niczym nie pomoże. Nam na przykład zniknął pewien gość. Co by to było, gdybym ja zaczął płakać? Jak coś albo ktoś zginie, to trzeba… Co?
Patrzyli na niego z zaciekawieniem.
– No, o to chodzi, że trzeba szukać, aż się znajdzie – oznajmił Rönn i starannie odłożył słuchawkę.
– Co zginęło? – spytał Kollberg.
– Moja żona…