Выбрать главу

– Co? – włączył się Gunvald Larsson. – Unda zginęła?

– Nie. Kilka dni temu dałem małemu na urodziny wóz strażacki. Zapłaciłem trzydzieści dwa pięćdziesiąt. I gdzieś się zapodział. W mieszkaniu. A teraz marudzi i chce nowy. Zniknął. Wariactwo. Wyparował w mieszkaniu. O, taki.

Rönn pokazał na palcach.

– Przedziwne – zauważył Kollberg.

Rönn nie opuszczał palców.

– Przedziwne. No, można tak powiedzieć. Znika cały wóz strażacki. Tej wielkości. Za trzydzieści dwa pięćdziesiąt.

Zapadła cisza. Gunvald Larsson wpatrywał się w Rönna, marszcząc brwi. W końcu mruknął do siebie:

– Wóz strażacki, który zniknął…

Rönn wlepił w niego tępe spojrzenie.

– Czy ktoś rozmawiał z Zachrissonem? – nieoczekiwanie spytał Gunvald Larsson. – Tym półgłówkiem z komisariatu w parafii Marii?

– Tak – odparł Martin Beck. – Nic nie wie. Malm pił piwo w jakiejś knajpie na Hornsgatan aż do zamknięcia, do ósmej, i wrócił do siebie. Zachrisson poszedł za nim i marzł przez trzy godziny. Widział trzy osoby wchodzące do domu. Jedna nie żyje, jedna siedzi. Potem ty się zjawiłeś.

– Niezupełnie o to mi chodziło – obwieścił Gunvald Larsson, wstał i wyszedł.

– Co go napadło? – zdziwił się Rönn.

– Podejrzewam, że nic – powiedział Kollberg.

Zastanawiał się, skąd Gunvald Larsson zna imię żony Rönna. On nawet nie miał pojęcia o jej istnieniu. Pewnie dlatego, że był pozbawiony zmysłu obserwacji.

Gunvald Larsson zastanawiał się, jakim cudem znajdą mordercę, skoro nie potrafią odszukać policjanta.

Była piąta po południu, od blisko sześciu godzin przemierzał miasto wzdłuż i wszerz, tropiąc Zachrissona, jakby uczestniczył w biegu za lisem. W komisariacie w parafii Marii usłyszał, że Zachrisson właśnie zakończył służbę. Jego telefon domowy nie odpowiadał. W końcu ktoś zasugerował, że pewnie poszedł popływać. Gdzie? Najprawdopodobniej na basen w Åkeshov, w pół drogi do Vällingby. W Åkeshov Zachrissona nie było, a dwóch usłużnych policjantów poinformowało go, że nigdy nie obiło im się o uszy to nazwisko i że Zachrisson pewnie jest na basenie w Eriksdalu, gdzie zwykle ćwiczą policjanci. Gunvald Larsson ponownie przeciął miasto – szare, chłodne, wietrzne i pełne trzęsących się z zimna, antypatycznych ludzi. Szczególnie antypatyczna była kąpielowa w Eriksdalu, która nie chciała go wpuścić w ubraniu na pływalnię. Z sauny wyszło kilku golasów utrzymujących, że są policjantami. Owszem, znali Zachrissona, ale od paru dni go nie widzieli. I tak dalej.

Teraz stał na parterze starej zadbanej kamienicy przy Torsgatan i świdrował wzrokiem brunatne drzwi. Powyżej otworu na listy widniał biały kartonik z nazwiskiem Zachrissona: napisane odręcznie, drukowane litery oplatało coś w rodzaju winorośli, starannie wymalowanej zielonym długopisem.

Dzwonił, dobijał się, kilka razy użył nogi, co przyniosło tylko taki skutek, że z mieszkania obok wychyliła głowę sąsiadka i popatrzyła na niego z wyrzutem. Gunvald Larsson łypnął na nią wściekle i natychmiast się wycofała. Usłyszał chrzęst łańcucha i trzask zamków. Pewnie za chwilę zacznie się barykadować meblami.

Gunvald Larsson drapał się po brodzie i zastanawiał, co robić. Zostawić wiadomość? Może napisać ją na tym ohydnym białym kartoniku?

Na klatkę weszła trzydziestopięcioletnia kobieta. Niosła dwie papierowe torby z artykułami kolonialnymi. Idąc do windy, bojaźliwie zerkała na Gunvalda Larssona.

– Ej tam!

– Tak? – odezwała się, wystraszona.

– Szukam policjanta, który tu mieszka.

– Zachrissona?

– Właśnie.

– Detektywa?

– Co?

– Detektywa Zachrissona? Tego, który uratował wszystkich ludzi z płonącego domu?

Gunvald Larsson spojrzał na nią.

– Tak, zdaje się, że to jego szukam.

– Jesteśmy z niego dumni.

– Ach, tak.

– Jest naszym dozorcą – wyjaśniła. – Bardzo solidny i porządny.

– Uhm.

– Ale surowy. Nie cacka się z dziećmi. Czasami wkłada czapkę, żeby je nastraszyć.

– Czapkę?

– Tak, ma w kotłowni policyjną czapkę.

– W kotłowni?

– Oczywiście. Nie był pan tam? Zwykle pracuje na dole. Jak pan zapuka, może otworzy.

Postąpiła krok w stronę windy, zatrzymała się i spojrzała na Gunvalda Larssona z rozradowaną miną.

– Mam nadzieję, że pan w uczciwych zamiarach? Z Zachrissonem nie ma żartów.

Gunvald Larsson znieruchomiał, dopóki skrzypiąca kabina windy nie zniknęła mu z oczu. Potem szybko zszedł krętymi schodami do piwnicy i stanął przed zamkniętymi drzwiami przeciwpożarowymi. Chwycił klamkę obiema dłońmi. Drzwi ani drgnęły.

Załomotał pięścią. Nic. Odwrócił się i pięć razy kopnął obcasem w grubą blachę. Huk.

Nagle po drugiej stronie rozległ się władczy głos:

– Precz!

Gunvaldowi Larssonowi chwilowo odjęło mowę po usłyszanych rewelacjach.

– Nie wolno wam się bawić na terenie posesji! – Głos brzmiał głucho i groźnie. – Powiedziałem raz i wystarczy!

– Otwieraj!!! Ale już, zanim rozwalę całą chałupę w drobny mak!

Dziesięć sekund ciszy, potem chrzęst rygli i drzwi uchyliły się wolno, ze zgrzytem. Zachrisson wyjrzał zza nich z przerażoną i zakłopotaną miną.

– O! Aha. Przepraszam… Nie wiedziałem.

Gunvald Larsson odsunął go na bok, wszedł i zamarł. W kotłowni panował idealny porządek. Posadzkę przykrywała kolorowa plastikowa plecionka. Naprzeciwko opalanego ropą kotła parowego stał biały kawiarniany stolik, okrągły, na ozdobnej żeliwnej podstawie. Były tam również dwa trzcinowe krzesła z brezentowymi poduszkami w niebiesko-pomarańczową kratkę, obrus w wielkie kwiaty, ręcznie malowany czerwony wazon z sześcioma plastikowymi tulipanami (cztery czerwone, dwa żółte), popielniczka z zielonej porcelany, butelka lemoniady, szklanka i rozłożone pismo. Na ścianie wisiały dwa przedmioty: policyjna czapka i kolorowa rycina w ramce, przedstawiająca Jego Królewską Mość. Pismo okazało się czymś w rodzaju magazynu kryminalnego, jednym z tych, które traktują w równych częściach o striptizerkach i klasycznych sprawach kryminalnych, przerysowanych nie do poznania. Najwyraźniej Gunvald Larsson oderwał Zachrissona od lektury tekstu „Szalony lekarz pokroił 2 nagie kobiety na 60 części” albo od studiowania całostronicowego zdjęcia różowej jak prosię damy o wielkich tłustych piersiach i często używanym, wygolonym organie płciowym, który kusząco pokazywała, odsłaniając go palcami.

Zachrisson miał na sobie podkoszulek, filcowe kapcie i granatowe spodnie od munduru.

W pomieszczeniu było bardzo ciepło.

Gunvald Larsson nic nie powiedział. Poprzestał na dokładnym przyjrzeniu się rozmaitym szczegółom wyposażenia. Zachrisson nie spuszczał go z oka i nerwowo przestępował z nogi na nogę. W końcu chyba uznał, że najlepiej będzie przybrać lżejszy ton, i zagaił z wysiloną wesołością:

– Cóż, jak się już musi gdzieś pracować, to czemu by się przy okazji miło nie urządzić.

– To tym straszysz dzieciaki? – spytał Gunvald Larsson, pokazując na czapkę od munduru.

Zachrisson spurpurowiał na twarzy.

– Nie rozumiem…

Gunvald Larsson błyskawicznie mu przerwał.

– Nie przyszedłem tu rozmawiać o wychowywaniu dzieci ani o dekoracji wnętrz.

– Aha.

– Chcę tylko coś ustalić. Kiedy wróciłeś na Sköldgatan, zanim zacząłeś ratować wszystkich ludzi z pożaru, wydukałeś coś o wozie strażackim, który powinien już być na miejscu. Co, do cholery, miałeś na myśli?

– No, ja… więc… jak zobaczyłem… to nie ja…