– Przestań bełkotać! Mów po ludzku!
– No, zobaczyłem, że się pali, kiedy byłem na Rosenlundsgatan, i pobiegłem z powrotem, to znaczy do najbliższej budki telefonicznej. W centrali mi powiedzieli, że dostali zgłoszenie o pożarze i że wóz strażacki już tam jest.
– I co? Był?
– Nie, ale…
Zachrisson umilkł.
– Ale co?
– Ale ten w centrali naprawdę tak powiedział. „Wysłaliśmy jeden wóz. Już tam jest”. Tak powiedział.
– Jak to się trzyma kupy? Czyżby ten pieprzony wóz zniknął gdzieś po drodze?
– No, nie wiem…
– Pobiegłeś z powrotem jeszcze raz, prawda?
– Oczywiście, kiedy pan… kiedy ty…
– I co wtedy powiedziały te tęgie głowy z centrali?
– Nie wiem, bo za drugim razem poleciałem do skrzynki alarmowej.
– Ale za pierwszym telefonowałeś z budki?
– Tak, bo była bliżej. Zadzwoniłem i w centrali powiedzieli…
– …że wóz już tam jest. Wiem, słyszałem. Ale co powiedzieli za drugim razem?
– Nie… nie pamiętam.
– Nie pamiętasz?
– Byłem zdenerwowany…
– O pożarach zawiadamia się również policję, prawda?
– Oczywiście… Tak mi się zdaje… To znaczy…
– No to gdzie się podział ten wóz policyjny, który powinien przyjechać? Też zniknął?
Mężczyzna w podkoszulku i spodniach od munduru z rezygnacją pokręcił głową.
– Nie wiem.
Gunvald Larsson utkwił w nim wzrok.
– Jak mogłeś być tak niewyobrażalnie głupi, żeby nie powiedzieć o tym szefostwu grupy dochodzeniowo-śledczej?!
– Że co? O czym miałbym powiedzieć?
– O tym, że kiedy dzwoniłeś, straż pożarna już dostała zgłoszenie! I że wóz strażacki zniknął! Kto ich zawiadomił pierwszy, co? Przesłuchiwali cię kryminalni, prawda?! Wiedziałeś, że jestem chory, prawda?! A może się mylę?
– Nie, ale nie rozumiem…
– Nie dziwota. Nie pamiętasz, co ci powiedzieli za drugim razem? A pamiętasz, co sam mówiłeś?
– „Pali się, pali się”… albo coś w tym rodzaju. No… miałem cykora. I biegłem.
– „Pali się, pali się”? A nie wspomniałeś przypadkiem, gdzie się pali?
– Jasne, że tak. Chyba krzyknąłem albo prawie krzyknąłem: „Pali się na Sköldgatan!” I potem strażacy przyjechali.
– Nic nie powiedzieli, że tam już jest wóz strażacki?
– Nie. – Zachrisson myślał przez chwilę. – Przecież go nie było – dodał głupkowato.
– A jak dzwoniłeś pierwszy raz, z budki, krzyknąłeś to samo? „Pali się na Sköldgatan”?
– Nie. Kiedy dzwoniłem z budki, byłem mniej zdenerwowany i podałem właściwy adres.
– Właściwy adres?
– Tak. Ringvägen 37.
– Przecież dom stał przy Sköldgatan.
– Tak, ale właściwy adres to Ringvägen 37. Pewnie dlatego, żeby listonosz miał łatwiej.
– Łatwiej? – Gunvald Larsson zmarszczył czoło. – Jesteś pewien?
– Tak. Jak zaczynaliśmy pracę w komisariacie w parafii Marii, musieliśmy się nauczyć nazw wszystkich ulic i adresów pocztowych w drugim dystrykcie.
– Więc jak dzwoniłeś z budki, powiedziałeś: „Ringvägen 37”, a potem, za drugim razem: „Sköldgatan”?
– Tak. Tak myślę. Wszyscy wiedzą, że posesja o adresie Ringvägen 37 jest na Sköldgatan.
– Ja nie wiedziałem.
– To znaczy chciałem powiedzieć, że wszyscy z drugiego dystryktu.
Gunvald Larsson usiłował to rozgryźć.
– Tu jest pies pogrzebany – odezwał się po chwili.
– Pies?
Gunvald Larsson podszedł do stolika i zerknął na rozłożone pismo. Zachrisson przemknął obok, żeby je capnąć, ale Gunvald Larsson zdążył na nim położyć swoją wielką owłosioną dłoń.
– Tu jest błąd – powiedział. – Powinno być sześćdziesiąt osiem.
– Co?
– Ten lekarz w Anglii, doktor Ruxton, przeciął piłą żonę i służącą na sześćdziesiąt osiem części. I nie były nagie. Żegnam!
Gunvald Larsson opuścił tę dziwaczną kotłownię przy Torsgatan i pojechał do domu. Wsuwając klucz do zamka w drzwiach swojego mieszkania w Bollmorze, o wszystkim zapomniał, bo taki miał zwyczaj. Przypomniał sobie dopiero następnego dnia przed południem w swoim pokoju służbowym.
Sprawa była piekielnie zagmatwana. Nie mógł się w tym połapać i postanowił porozmawiać z Rönnem.
– To cholernie dziwne – zaczął. – Nie rozumiem.
– Czego?
– Tej historii z wozem strażackim, który zniknął.
– No, czegoś dziwniejszego chyba nie widziałem.
– Aha, też się nad tym zastanawiałeś.
– No, jeszcze jak. Odkąd mały powiedział, że go nie ma. Nie wychodził na dwór, bo jest przeziębiony i musi siedzieć w domu. Całkiem po prostu zniknął w mieszkaniu.
– Idioto, myślisz, że mówię o twoich kłopotach z zabawkami?
– Nie? To o czym mówisz?
Gunvald Larsson wyłuszczył mu, co i jak. Rönn podrapał się po nosie.
– Sprawdzałeś w straży?
– Tak. Dzwoniłem przed chwilą. Odebrał ktoś niespełna rozumu.
– Może mu się wydawało, że to ty jesteś niespełna rozumu.
– Ech!
Gunvałd Larsson wyszedł, trzaskając drzwiami.
Następnego przedpołudnia, w środę dwudziestego siódmego, podsumowali wyniki śledztwa i stwierdzili, że nie ma żadnych. Olofsson się nie odnalazł mimo rozesłanego tydzień wcześniej listu gończego. To, czego się o nim dowiedzieli, na przykład, że jest narkomanem i zawodowym przestępcą, nie było niczym nowym. Poszukiwano go w całym kraju i przez Interpol. Z pewną dozą przesady można by powiedzieć, że na całym świecie. W tysiącach egzemplarzy rozesłano jego zdjęcie, odciski palców i rysopis.
Spłynęło trochę bezwartościowych informacji, ale na szczęście niezbyt dużo, bo prasa, radio i telewizja na razie milczały, więc społeczeństwo, czyli Wielki Detektyw, nie miało pola do popisu. Rozpoznanie w półświatku przyniosło tyle, co kot napłakał. Zawiodła tak zwana inwigilacja wewnętrzna. Nikt nie widział Olofssona od końca stycznia lub początku lutego. Rzekomo był za granicą. Ale za granicą też nikt go nie widział.
– Musimy go dopaść – oświadczył Hammar. – Teraz. Natychmiast.
Z grubsza tylko tyle miał do powiedzenia.
– Tego rodzaju polecenia są mało konstruktywne – zauważył po odprawie Kollberg, siedząc na biurku Melandera i apatycznie majtając nogą.
Melander odchylił się na krześle, skrzyżował wyprostowane nogi, wetknął fajkę między zęby i przymknął oczy.
– Co jest? – spytał Kollberg.
– Fredrik myśli – wyjaśnił Martin Beck.
– Przecież widzę. Ale o czym?
– O jednym z kardynalnych grzechów policji – odparł Melander.
– Tak? Którym?
– O braku wyobraźni.
– I kto to mówi?
– Wiem, że nie jestem od niego wolny – spokojnie przyznał Melander. – Zastanawiam się, czy to dochodzenie nie jest szkolnym przykładem braku wyobraźni, a konkretniej: jednostronności naszych działań.
– Mojej wyobraźni nic nie dolega – stwierdził Kollberg.
– Poczekaj – przerwał mu Martin Beck, stojąc w swoim ulubionym miejscu, tuż przy drzwiach, z łokciem na szafce z archiwaliami. – Mógłbyś to dokładniej wytłumaczyć, Fredrik?
– Najpierw zadowalamy się teorią, że gaz eksplodował wskutek nieszczęśliwego wypadku. Potem, kiedy uzyskujemy niezbite dowody, że ktoś usiłował pozbawić Malma życia za pomocą wyrafinowanego zapalnika, mamy wyraźny trop. Musimy znaleźć Olofssona, czyli w domyśle: to robota Olofssona. I trzymamy się tego tropu jak odmóżdżona sfora. Kto wie, czy nie wpadniemy w ślepą uliczkę.