– „Wpadniemy” to właściwe słowo – skomentował zniechęcony Kollberg.
– Ten notorycznie popełniany błąd zaprzepaścił setki ważnych śledztw. Policja chwyta się czegoś, co uważa za rozstrzygające fakty. Fakty wskazują określony kierunek, któremu się podporządkowuje wszystkie operacje. Inne oceny nie mają racji bytu. Coś przyjmuje się za pewnik tylko dlatego, że jest pod ręką i zwykle się sprawdza. Na świecie roi się od przestępców, którym się upiekło dzięki doktrynerskim poczynaniom policji. Co by było, gdyby ktoś odnalazł Olofssona właśnie teraz, w tym momencie, w jakiejś paryskiej kawiarence albo na tarasie hotelu w Hiszpanii czy w Maroku, i gdyby Olofsson potrafił udowodnić, że siedzi tam od dwóch miesięcy?
– Chodzi ci o to, żebyśmy się odczepili od Olofssona? – zapytał Kollberg.
– Nie. Olofsson wydaje się oczywistym podejrzanym, odkąd Malm stał się dla niego zagrożeniem. Trzeba go odszukać za wszelką cenę. Chodzi mi o to, że zapominamy o innej ewentualności: Olofsson może nie mieć żadnego związku z naszym dochodzeniem. W czym nam pomoże, jeśli się okaże, że handlował narkotykami i montował fałszywe tablice rejestracyjne? To nas kompletnie nie interesuje.
– Cholernie bym się zdziwił, gdyby Olofsson nie maczał w tym palców – powiedział Kollberg.
– Ja też. Ale zdarzają się dziwne zbiegi okoliczności. Dziwnym zbiegiem okoliczności Malm popełnił samobójstwo tego samego dnia, w którym ktoś usiłował go zamordować. Przyznaję, że mnie to zmyliło, kiedy przeprowadzałem wizję lokalną. Zwróciłem uwagę na jeszcze jeden dziwny zbieg okoliczności. Od pożaru minęły prawie trzy tygodnie i nikt w tym czasie nie widział Olofssona ani nic o nim nie słyszał. To skłoniło pewne osoby do wyciągnięcia pewnych wniosków. A kto pomyślał o tym, że nikt nie miał kontaktu z Olofssonem dużo wcześniej, na miesiąc przed pożarem?
Martin Beck się wyprostował.
– To prawda.
– Takie rozumowanie pociąga za sobą określone konsekwencje – powiedział Kollberg.
Rozważyli konsekwencje.
Nieco dalej, na tym samym piętrze, Rönn zajrzał do Gunvalda Larssona.
– Wczoraj o czymś myślałem.
– O czym?
– Dwadzieścia lat temu pracowałem przez parę miesięcy w Skånii, w Lundzie. Nie pamiętam, dlaczego. – Rönn zrobił wymowną pauzę, po czym rzekł z emfazą: – Straszne.
– Co?
– Skånia.
– Aha. I o tym myślałeś?
– Nic, tylko krowy, świnie, pola i studenci. I upał. Zwalał z nóg. No i kiedy tam byłem, wybuchł pożar. W środku nocy spaliła się fabryka. Potem się okazało, że podpalił ją przez pomyłkę nocny stróż. Zaalarmował straż, ale był tak otumaniony, że zadzwonił do strażaków z Malmö. Bo z Malmö pochodził. I kiedy płonęła fabryka w Lundzie, strażacy w Malmö rzucili się na ratunek z tymi swoimi magirusami, ze skokochronami i całym kramem.
– Chcesz powiedzieć, że Zachrisson jest niespełna rozumu i na przykład z centrum Södermalmu mógłby wezwać strażaków z Nacki?
– No, coś w tym stylu.
– Odpada. Obdzwoniłem wszystkie możliwe komendy policji. Tamtej nocy w żadnej nie mieli zgłoszenia o pożarze.
– Gdybym był na twoim miejscu, obdzwoniłbym wszystkie możliwe komendy straży pożarnej.
– Gdybyś był na moim miejscu, miałbyś po dziurki w nosie pożarów. Poza tym zawsze jest większa szansa, że policja udzieli sensownej odpowiedzi. Ciut większa.
Rönn podszedł do drzwi.
– Einar?
– No?
– A po co im skokochrony do gaszenia fabryki w środku nocy?
Rönn myślał.
– Nie wiem. Może mam zbyt bujną wyobraźnię.
– Naprawdę?
Gunvald Larsson wzruszył ramionami i dłubał w zębach nożykiem do papieru.
Następnego dnia przed południem zaczął jednak obdzwaniać podsztokholmskie komendy straży pożarnej. Zdumiewająco szybko uzyskał ciekawą odpowiedź.
– Się robi – powiedział przesadnie kumpelskim tonem gość z jednostki obejmującej gminy Solna i Sundbyberg. – Już sprawdzam… Yes, mieliśmy tamtego wieczoru fałszywy alarm. Ringvägen 37 w Sundbybergu. Dokładnie o dwudziestej trzeciej dziesięć. Zgłoszenie telefoniczne. No i?
– Policja nic o tym nie wie. Czy nie powinien tam pojechać ktoś od nas?
– Jasne, że powinien, i pojechał. Na miejscu był radiowóz. Jakżeby inaczej.
– Czy telefonowano przez centralę, czy bezpośrednio do was?
– Chyba do nas. Ale nie mam stuprocentowej pewności. Jest tylko lakoniczny wpis: „Anonimowe zgłoszenie telefoniczne. Fałszywy alarm”.
– Co robicie po otrzymaniu takiego zgłoszenia?
– Oczywiście wyjeżdżamy.
– Tak, rozumiem, ale czy przekazujecie je dalej?
– No pewnie, glinom.
– Komu?
– Glinom. I informujemy centralę. Kapujesz, jak wybucha duży pożar, to znaczy taki, który widać z daleka, telefony się urywają. Bywa, że bezpośrednio do nas dzwoni dwadzieścia pięć osób, a setka innych wykręca dziewiątkę i cztery zera albo korzysta ze skrzynek przeciwpożarowych. Dlatego wyjeżdżając na akcję, powiadamiamy centralę. Inaczej byłby pioruński bajzel.
– Kapuję. Czy wie pan, kto przyjął zgłoszenie?
– No pewnie. Doris Mårtensson.
– Jak mogę się z nią kontaktować?
– Nijak, staruszku. Wczoraj wybyła na urlop. Do Grecji.
– Do Grecji? – z wyraźnym niesmakiem powtórzył Gunvald Larsson.*
– Coś w tym złego?
– Gorzej być nie może.
– Gadanie. Nie spodziewałem się, że jakiś gliniarz będzie mi wciskał komunistyczną ciemnotę. Zeszłej jesieni byłem na Akropolu, czy jak mu tam. Kapitalnie! Porządek jak ta lala. I policja z klasą. Macie się od kogo uczyć, chłopaki.
– Morda w kubeł, idioto! – wrzasnął Gunvald Larsson, rzucając słuchawkę.
Nie zdążył się wszystkiego dowiedzieć, ale miał powyżej uszu tej rozmowy.
Poszedł do Rönna.
– Czy mógłbyś zadzwonić do straży Solna-Sundbyberg i spytać, kiedy Doris Mårtensson wraca z urlopu?
– No, mógłbym. Co ci jest? Wyglądasz jak po ataku apopleksji.
Gunvald Larsson bez słowa wrócił do siebie, usiadł za biurkiem i wybrał numer komendy policji przy Råsundavägen na Solnej. Lepiej mieć to od razu za sobą.
– Dzwoniłem do was wczoraj w ważnej sprawie. Pytałem, czy siódmego marca około jedenastej w nocy nie odebraliście zgłoszenia o pożarze.
– Wiem, to ja z panem rozmawiałem i powiedziałem, że nie dostaliśmy żadnego meldunku.
– Tak się składa, że wiem o fałszywym alarmie. Mianowicie tamtej nocy ktoś zawiadomił straż w Sundbybergu o pożarze na Ringvägen 37 i zgodnie z procedurą poinformowano o tym policję. Czyli na miejscu powinien być radiowóz.
– Dziwne. Nie mamy tu żadnej notatki.
– To sprawdź, do cholery, kto był wtedy na służbie!
– Chłopcy z patrolu? Chwileczkę.
Gunvald Larsson czekał, nerwowo bębniąc palcami po biurku.
– Mam. „Ósemka: Eriksson i Kvastmo z aspirantem Lindskogiem, trójka: Kristiansson i Kvant”…
– Wystarczy – przerwał mu Gunvald Larsson. – Gdzie są te dwa pomioty?
– Kristiansson i Kvant? Na patrolu.
– Przyślij ich do mnie. Tylko piorunem!
– Ale…
– Żadnych ale. Chcę widzieć tych idiotów u siebie na Kungsholmsgatan w ciągu piętnastu minut. Mają tu stać jak posągi!
Ledwie się rozłączył, drzwi się uchyliły i zajrzał Rönn.
– Doris Mårtensson wraca za trzy tygodnie. Będzie w pracy dwudziestego drugiego kwietnia. Ten, co odebrał, był nieźle wkurzony. Chyba nie jest z twojego fanklubu.