Выбрать главу

– Jak było w Grecji?

– Cudownie.

– Czy pani wie, że junta wojskowa skazuje dziesiątki tysięcy osób na gnicie w więzieniach i że codziennie torturuje się ludzi na śmierć? Że wiesza się kobiety na żelaznych obręczach i wypala im sutki klemami podłączonymi do prądu?

– Nie myśli się o takich rzeczach, kiedy świeci słońce, wszyscy tańczą i są szczęśliwi.

– Szczęśliwi?

Popatrzyła na niego z uznaniem i pomyślała, że jej opalenizna świetnie się komponuje z białą sukienką. Od razu zauważyła, że to prawdziwy mężczyzna. Duży, silny i obcesowy. Może nawet trochę brutalny. Świetnie.

– Kim pan jest? – spytała zaciekawiona.

– Jestem policjantem. Nazywam się Larsson. Dziesięć po jedenastej w nocy siódmego marca tego roku odebrała pani zgłoszenie telefoniczne. To był fałszywy alarm. Pamięta pani?

– Oczywiście. Rzadko się zdarzają fałszywe alarmy. Ringvägen w Sundbybergu.

– Zgadza się. Co powiedziała ta osoba?

– Pali się na domu Ringvägen 37. Pierwsze piętro.

– Dzwonił mężczyzna czy kobieta?

– Facet.

– Powiedział coś jeszcze?

– Nie, tylko tyle.

– Jest pani pewna każdego słowa?

– Prawie.

Wyjął kilka luźnych kartek i długopis.

– Czy coś zwróciło pani uwagę?

– Jasne. Mnóstwo rzeczy.

Gunvald Larsson wydawał się zaskoczony. Zmarszczył brwi i pożerał ją wzrokiem. Szwedzi jednak coś w sobie mają, pomyślała. Przeklęte malinki. Ale może mu to nie wadzi.

– Naprawdę? – spytał. – Co na przykład?

– Przede wszystkim to, że dzwonił z automatu. Usłyszałam kliknięcie, zanim rozmowa została połączona. Przypuszczalnie dzwonił z Sundbybergu.

– Dlaczego pani tak sądzi?

– Dlatego, że w kilku budkach są stare wywieszki z bezpośrednimi numerami do nas. Normalnie wszyscy wykręcają teraz dziewiątkę i cztery zera. Do centrali w Sztokholmie.

Gunvald Larsson pokiwał głową i coś zapisał.

– Powtórzyłam adres i zapytałam: „Tutaj? W Sundbybergu?” Potem chciałam go spytać o nazwisko i takie tam.

– Ale pani nie spytała?

– Nie. Powiedział „tak” i się rozłączył. Jakby mu się śpieszyło. Ludzie, którzy do nas dzwonią i mówią, że się pali, przeważnie są zdenerwowani.

– Więc się rozłączył?

– Tak. Wątpię, czy zdążył usłyszeć moje „w Sundbybergu”.

– Aha.

– Zapytałam, ale przerwał mi w pół zdania, powiedział „tak” i odwiesił słuchawkę.

– Czy wie pani, że jednocześnie wybuchł pożar pod tym samym adresem w Sztokholmie?

– Wiem, że był wielki pożar w Sztokholmie, bo jakieś dziesięć minut później powiadomiła mnie o tym centrala, ale paliło się przy Sköldgatan. – Przyjrzała mu się badawczo. – Czy to nie pan uratował ludzi z tego domu?

Nie odpowiedział.

– Tak. Poznaję pana ze zdjęć. Ale nie wyobrażałam sobie, że pan jest taki potężny.

– Najwyraźniej ma pani dobrą pamięć.

– Jak tylko się dowiedziałam, że to był fałszywy alarm, próbowałam sobie odtworzyć przebieg rozmowy. Policja o to pyta. To znaczy tutejsza policja. Ale tym razem nikt się nie odezwał.

Gunvald Larsson spochmurniał. Dodało mu to uroku. Wysunęła do przodu prawe biodro i zgięła prawą nogę w kolanie, unosząc piętę. Miała zgrabne nogi, w dodatku opalone.

– Co jeszcze pani pamięta?

– Nie był Szwedem.

– Obcokrajowiec?

Mocniej zmarszczył czoło i świdrował ją wzrokiem. Cholera, po co włożyła kapcie. Ma takie ładne stopy. A to bierze.

– Tak. Mówił z silnym obcym akcentem.

Duży policjant zastanawiał się przez chwilę.

– Z jakim akcentem?

– Nie był Niemcem ani Finem. Oczywiście nie był też Norwegiem ani Duńczykiem.

– Skąd pani wie?

– Przez jakiś czas miałam niemieckiego… narzeczonego, a Finów łatwo rozpoznać.

– Czy powiedziałaby pani, że mówił źle po szwedzku?

– Nie, skądże znowu. Rozumiałam go, mówił swobodnie i bardzo szybko. – Zmarszczyła czoło i pomyślała, że teraz powinna wyglądać dość interesująco. – Hiszpanem raczej też nie był. Ani Anglikiem.

– Amerykanin?

– Na pewno nie.

– Skąd ta pewność?

– Znam wielu cudzoziemców w Sztokholmie. I co najmniej dwa razy w roku wyjeżdżam na południe. Poza tym Anglicy i Amerykanie nigdy nie nauczą się szwedzkiego. Może to Francuz. Albo Włoch. Nie, raczej Francuz.

– Ale to tylko domysł, prawda?

– Bo ja wiem… Powiedział na przykład: „dymu”.

– Dymu?

– A dokładniej: „ymu”. Z ledwie słyszalnym „d”.

Zerknął do notatek.

– Wróćmy do jego słów. Najpierw powiedział: „Pali się w domu Ringvägen 37”.

– Nie. „Pali się na domu Ringvägen trzydzieści siedem. Pierwsze piętro”. A dokładniej: „ymu”, i „tszidzieści”. Jakby z francuskim akcentem…

– Czy miała pani też francuskiego narzeczonego?

– Nie, znam kilku… mam kilku francuskich przyjaciół.

– A jak powiedział „tak”?

– Z otwartym „a”, jak po skåńsku.

– Jeszcze się do pani odezwiemy. Jest pani fenomenalna.

– Może chciałby pan…

– Rzecz jasna, mam na myśli pani pamięć. Do widzenia!

– Czy można uznać za prawdopodobne, że Olofsson mówi po szwedzku z silnym obcym akcentem i wymawia „ymu” zamiast „domu”, i „tszi” zamiast „trzy”? – odezwał się Gunvald Larsson, kiedy następnego dnia zebrali się w komendzie na Kungsholmsgatan.

Popatrzyli na niego pytająco.

– I myli pierwsze piętro z parterem. – Gunvald Larsson nie doczekał się odpowiedzi i po chwili milczenia zwrócił się do Martina Becka: – Ten Sracke, czy jak mu tam, ten od ciebie, w Västberdze…

– Skacke.

– Właśnie. Czy cokolwiek umie?

– To zależy.

– Czy mógłby pojeździć po Sudbybergu i obejrzeć budki telefoniczne?

– Nie możesz tego zlecić tamtejszej policji?

– Za nic. Wyślijcie go. Niech weźmie mapę i pozaznacza wszystkie publiczne budki, w których wiszą stare tabliczki z numerem straży pożarnej w Sundybergu.

– Mógłbyś wyjaśnić, o co chodzi?

Gunvald Larsson wyjaśnił.

Martin Beck w zamyśleniu pocierał brodę.

– Dziwne – powiedział Rönn.

– Co jest dziwne? – zapytał Hammar, hałaśliwie wchodząc do pokoju w towarzystwie depczącego mu po piętach Kollberga.

– Wszystko – odrzekł posępnie Rönn.

– Gunvałd, jesteś oskarżony o przewinienie służbowe – oświadczył Hammar, wymachując kartką papieru.

– Przez kogo?

– Przez asystenta Ullhołma z Solnej. Podobno został poinformowany, że uprawiasz wśród strażaków bolszewicką propagandę. W godzinach pracy. Na służbie.

– A, Ullholm. Nie pierwszy raz.

– Za to samo?

– Nie. Wtedy zbrukałem reputację policji, używając w dyżurce komisariatu w parafii Klary pewnego wulgaryzmu odnoszącego się do narządów płciowych.

– Na mnie też doniósł – powiedział Rönn. – Zeszłej jesieni, po rzezi w autobusie. Za to, że nie podałem swojego nazwiska i stopnia służbowego, kiedy próbowałem odpytywać umierającego świadka w szpitalu Karolińska. Widział, że odzyskał przytomność na niecałe trzydzieści sekund i umarł.

Hammar popatrzył na wszystkich po kolei.

– No, jak się sprawy mają?

Zaległa cisza i po kilku sekundach Hammar wyszedł. Wrócił do permanentnych rozmów z prokuratorami, ludźmi z Głównego Zarządu Policji i innymi wyższymi urzędnikami, którzy bez przerwy go pytali, jak się sprawy mają. Ciężko pracował.