Ostatni dzień kwietnia to czas przygotowań, sposobienia się do wiosny, miłości i kultowych akcji politycznych. To dzień radosny, zwłaszcza jeśli trafi się ładna pogoda.
Martin Beck i Månsson spędzili ten radosny dzień na oglądaniu tego, co zostało z Bertila Olofssona, i kilkakrotnym obejściu starego samochodu, który stał w kącie na dziedzińcu komendy. Poza tym obejrzeli kamień, czarną męską skarpetkę i odcisk zębów górnej szczęki Olofssona i długo studiowali protokół obdukcyjny. Mało mówili, bo nie było o czym.
– Czy jest coś, co łączy Olofssona z Malmö? – zapytał przy jakieś okazji Månsson. – Oczywiście pomijając to, że u nas zginął.
Martin Beck pokiwał głową.
– Olofsson zajmował się dilerką narkotyków i kradzionymi autami. Przede wszystkim autami, które on i inni przelakierowywali i przykręcali fałszywe tablice rejestracyjne. Potem zaopatrywali je w lewe dokumenty i wywozili za granicę. Niewykluczone, że często był w Malmö przejazdem i że od czasu do czasu tu się zatrzymywał. Zdziwiłbym się, gdyby nie miał u was jakichś znajomych.
– Menel – mruknął pod nosem Månsson. – Bardzo wyniszczony. Dlatego obducent źle ocenił jego wiek. Żałosny typ.
– To samo można powiedzieć o Malmie. Ale to niczego nie zmienia, prawda?
– Jasne.
Kilka godzin później siedzieli w pokoju służbowym Månssona i patrzyli na asfaltowy dziedziniec, gdzie parkowały czarno-białe samochody i kręcili się funkcjonariusze.
– Taaak – odezwał się Månsson. – Punkt wyjścia nie jest taki beznadziejny, jak mogłoby się wydawać.
Martin Beck popatrzył na niego z lekkim zdziwieniem.
– Wiemy, że trzeciego lutego był w Sztokholmie, a lekarz przysięga, że nie żył najpóźniej siódmego. Czas skurczył się do trzech, czterech dni. Na pewno znajdę kogoś, kto go spotkał. Prędzej czy później.
– Skąd ta pewność?
– Miasto nie jest duże, kręgi, w jakich się obracał Olofsson, jeszcze mniejsze. Mam swoje kontakty. Na razie nie robiłem z nich użytku, bo nie wiedziałem, kogo szukać. I zainteresuję tym prasę.
– Nie możemy pozwolić na żadną publikację. Poza tym to sprawa prokuratora.
– Ja tak nie pracuję. To nie w moim stylu.
– Ale o nas nie wspomnisz?
– Guzik mnie obchodzi, co się dzieje w Sztokholmie – z emfazą odparł Månsson. – A ten numer z prokuratorem to tylko pro forma. Przynajmniej u nas.
Martin Beck odleciał do domu tego samego dnia wieczorem. Był w Sztokholmie o dziesiątej, a dwie godziny później zgasił światło i leżał na wersalce w dużym pokoju w Bagarmossen.
Nie spał.
W przeciwieństwie do małżonki, której miarowe pochrapywanie słyszał wyraźnie zza zamkniętych drzwi do sypialni. Dzieci nie było. Ingrid malowała plakaty w jakiejś piwnicy na jutrzejszą młodzieżową odszczepieńczą demonstrację, Rolf bawił się pewnie na prywatce zakrapianej piwem przy wtórze muzyki z płyt gramofonowych.
Martin Beck czuł się samotny. Czegoś mu brakowało. Nie miał ochoty zajrzeć do Ingi i zerwać z niej nocną koszulę. Pomyślał, że powinien mieć na to ochotę z inną kobietą. Choćby z cudzą żoną. Jeśli tak, z którą?
Potem zastanawiał się nad śledztwem. Nic się nie zgadzało. Wszystko wydawało się absurdalne i nieprawdopodobne, jakby się wydarzyło za górami, za lasami, o czym się czyta w gazetach.
Ingrid przyszła o drugiej w nocy. Pewnie żona nie zgodziła się na późniejszy powrót. Rolfa nie obowiązywały żadne zakazy, mimo że był cztery lata młodszy od siostry, miał zaledwie połowę jej inteligencji, jedną setną instynktu samozachowawczego i zero zaradności. Ale Rolf był płci męskiej. Wślizgnęła się na palcach do dużego pokoju, pochyliła nad nim i pocałowała w czoło. Udawał, że śpi. Pachniała potem, mydłem i farbą.
Absurdalne, pomyślał.
Zasnął godzinę później.
Kiedy Martin Beck przyszedł na Kungsholmsgatan przed południem drugiego maja, trafił na rozmowę Kollberga z Melanderem.
– Absurdalne – powiedział Kollberg i uderzył pięścią w blat biurka z taką siłą, że podskoczyło wszystko prócz Melandera.
– Tak, przedziwne – flegmatycznie przyznał Melander.
Kollberg zdjął marynarkę, poluzował krawat i rozpiął kołnierzyk koszuli.
– Przedziwne! – Pochylił się nad biurkiem. – Ktoś podrzuca Malmowi bombę zegarową. My sądzimy, że to robota Olofssona. Tymczasem Olofsson od miesiąca nie żyje, bo ktoś rozłupał mu czaszkę, wsadził do starego grata i zepchnął do wody. A my siedzimy z ręką w nocniku.
Umilkł, żeby nabrać oddechu. Melander się nie odezwał. Obaj skinieniem głowy przywitali się z Martinem Beckiem. Na odczepnego, jakby go nie było w pokoju.
– Jeśli przyjmiemy, że między usiłowaniem zabójstwa Malma a zamordowaniem Olofssona istnieje jakiś związek…
– Gdybanie – przerwał mu Melander. – Nie mamy na to cienia dowodu. Chociaż wydaje się mało prawdopodobne, żeby tych spraw nic nie łączyło.
– Bardzo słusznie. Takie zbiegi okoliczności są wysoce nieprawdopodobne. Dlatego można założyć, że trzeci element świetnie pasuje do tej układanki.
– Masz na myśli samobójstwo Malma?
– Owszem.
– Tak, mógł odebrać sobie życie, bo wiedział, że gra jest skończona.
– Właśnie. Uznał, że w porównaniu z tym, co go czeka, przyjemniej odkręcić gaz.
– To znaczy, że się bał.
– I najwyraźniej miał ku temu powody.
– Wniosek byłby taki, że nie liczył na to, że mu się upiecze. Bał się, że zostanie zamordowany. A jeśli tak, to przez kogo?
Kollberg się zastanawiał.
– A może to Malm zabił Olofssona?
Melander wyjął z szuflady biurka połówkę jabłka, odkroił plasterek nożykiem do papieru i włożył do woreczka z tytoniem.
– Wątpliwe – odparł, nie podnosząc głowy. – Nie bardzo sobie wyobrażam, żeby taka oferma była zdolna do popełnienia zbrodni tego kalibru. Z moralnego punktu widzenia nie miał żadnych skrupułów, ale pozostają sprawy techniczne.
– Pięknie, Fredrik. Twoja logika jest bez zarzutu. Jak byś to podsumował?
Melander milczał.
– Jaki płynie z tego jasny jak słońce, logiczny wniosek?
– Że Olofsson i Malm zostali sprzątnięci – niechętnie przyznał Melander.
– Przez kogo?
– Nie wiem.
– Uhm. Ale jednego możemy być pewni.
– Tak. Chyba tak.
– Robota profesjonalisty – mruknął półgłosem Martin Beck.
– Otóż to – przytaknął Kollberg. – Profeska. Tylko zawodowca stać na takie numery jak kamień w skarpetce i cudaczna bomba.
– Zgadza się – powiedział Melander.
– Dlatego siedzimy tu jak jełopy i gapimy się jak sroki w gnat. Do tej pory mieliśmy do czynienia z amatorami. I tak nam to weszło w krew, że praktycznie też jesteśmy amatorami.
– Dziewięćdziesiąt osiem procent wszystkich przestępstw popełniają amatorzy. Nawet w Stanach Zjednoczonych.
– To nas nie usprawiedliwia.
– Nie, ale daje do myślenia.
– Chwileczkę – wtrącił się Martin Beck. – W innych punktach to też się zgadza. Po przeczytaniu notatki służbowej Gunvalda, czy jak to nazwać, zastanawiałem się…