– …dlaczego ten, kto podłożył Malmowi bombę, wzywa straż pożarną? – wszedł mu w słowo Kollberg i pół minuty później sam udzielił odpowiedzi: – Dlatego, że jest profesjonalistą. Fachowcem. Miał sprzątnąć Malma, nie chciał pozbawiać życia dziesięciu innych osób.
– Uhm. Sensowna argumentacja – przyznał Melander. – Czytałem, że zawodowcy są mniej krwiożerczy od amatorów.
– Też to czytałem – powiedział Kollberg. – Wczoraj. Nasz zacny kolega Hedin, klasyczny amator, siedemnaście lat temu zabił w Skånii dziewięć osób, niczym się nie kierując. Podpalił dom starców, bo miał denną narzeczoną.
– Hedin był obłąkany – przypomniał Martin Beck.
– Wszyscy amatorzy są psychiczni. Czasami ich choroba ujawnia się dopiero w momencie dokonywania zbrodni. Z zawodowcami jest inaczej.
– Ale w Szwecji nie ma zawodowych morderców – zauważył Melander.
Kollberg posłał mu powłóczyste spojrzenie.
– A niby czemu miałby być Szwedem?
– Jeśli nie jest, to by się znowu zgadzało z tym, do czego doszedł Gunvald – wtrącił Martin Beck.
– Przede wszystkim potwierdzałoby nasze domysły – stwierdził Kollberg. – Skoro przy nich jesteśmy, równie dobrze możemy jeszcze trochę pogdybać. Czy według was gość, który zaminował łóżko Malma i roztrzaskał czaszkę Olofssonowi, wciąż jest w Szwecji? Czy myślicie, że został choćby dzień dłużej?
– Nie – odparł Melander. – Bo i po co?
– Oczywiście nic nie przemawia za tym, że chodzi o tego samego sprawcę.
– Przemawia – powiedział Melander. – Jeden drobiazg.
– Tak – włączył się Martin Beck. – Żeby zabić w Malmö i wysadzić dom na Sköldgatan, trzeba mieć jakieś rozeznanie w terenie.
– Uhm. – Kollberg odął usta. – Czyli kiedyś już był w Szwecji.
– I nieźle mówi po szwedzku – dodał Melander.
– I nie najgorzej zna Sztokholm i Malmö – dodał Kollberg.
– Ale nie na tyle, żeby zaalarmować straż w Sztokholmie, a nie w Sundbybergu – powiedział Martin Beck.
– Poza tym komu przyszłoby do głowy podać adres Ringvägen 37 zamiast Sköldgatan – dorzucił Kollberg. – Oczywiście pomijając ludzi z Miejskiego Zarządu Dróg i co poniektórych policjantów.
Melander zapali! fajkę.
– Dostał adres na kartce i mapę z zaznaczonym miejscem.
– Osoba o ograniczonej orientacji – uściślił Martin Beck.
– Obcokrajowiec – powiedział Kollberg. – Zagraniczny profesjonalista. W obu wypadkach używa narzędzi zbrodni, którymi w Szwecji nikt wcześniej się nie posłużył. Hjelm twierdzi, że ten mechanizm zapłonowy wynaleziono we Francji i swego czasu był popularny w Algierii. Gdyby szwedzki gangster wpadł na pomysł zabicia Olofssona, pewnie by to załatwił żabką albo łańcuchem do roweru.
– Kamień w skarpecie był wykorzystywany w czasie wojny – zauważył Martin Beck. – Posługiwali się nim szpiedzy, agenci i im podobni. Wysyłano ich do likwidacji kolaborantów i osób uznawanych za niepożądane. Woleli nie ryzykować rewizji, nie chcieli być przyłapani z nożem albo z bronią palną.
– Były takie przypadki w Norwegii – dodał Melander.
Kollberg podrapał się po głowie.
– No dobrze, ale musi być jakiś motyw.
– Jasne – powiedział Martin Beck. – Związek Malma z Olofssonem jest faktem. Dlaczego usuwa się ludzi za pośrednictwem zawodowych morderców?
– Bo są niewygodni – odparł Melander. – Można się domyślać, co łączyło Olofssona i Malma. Zajmowali się kradzionymi samochodami, które przypuszczalnie sami kradli.
– Dla złodzieja kradziony wóz nie ma większej wartości – powiedział Martin Beck. – Sprzedaje go za bezcen, za tyle, ile mu dadzą.
– Olofsson i Malm przelakierowywali samochody, załatwiali fałszywe tablice i dokumenty i wywozili za granicę. Tam albo je sami upłynniali, albo komuś przekazywali.
– Raczej to drugie. – Kollberg z irytacją pokręcił głową. – Z kimś do spółki odpowiadali za szwedzką filię wielkiej firmy, która zajmowała się mnóstwem innych rzeczy. Czegoś nie dopatrzyli i firma postanowiła się ich pozbyć.
– Coś w tym stylu – zgodził się Melander.
– Ciekawe, jak koledzy zareagują na tę naszą teorię. – Kollberg wzdrygnął się. – Kto w to, kurde, uwierzy? – Po półminutowej ciszy przysunął do siebie telefon i wybrał kilka cyfr. – Einar? Jestem u Melandera. Mógłbyś zajrzeć na chwilę?
Po niespełna trzydziestu sekundach Rönn stanął w drzwiach. Kollberg popatrzył na niego z poważną miną.
– Doszliśmy do wniosku, że Malm i Olofsson pracowali dla międzynarodowego syndykatu zbrodni, czegoś w rodzaju mafii. Sądzimy, że organizacja miała ich dosyć i przysłała do nas z zagranicy zawodowego mordercę, żeby ich zabił.
Rönn długo się w nich wpatrywał.
– Kto wymyślił coś tak głupiego? To się zdarza tylko w filmach albo w książkach. Podpuszczacie mnie?
Kollberg wymownie wzruszył ramionami.
Rozdział 24
Na planie Sundbybergu Benny Skacke zaznaczył czarnym krzyżykiem osiem budek telefonicznych. Potem każdy krzyżyk obrysował kółkiem za pomocą cyrkla. Mimo że wszystkie budki były w śródmieściu i kilka kółek zachodziło na siebie, obszar, na jakim się znajdowały, miał przeszło kilometr kwadratowy. Gunvald Larsson nie robił sobie nadziei na jakikolwiek rezultat ani tym bardziej na sukces, kiedy posłał Skackego, żeby na ponadkilometrowej przestrzeni o gęstej zabudowie znalazł ślad mężczyzny, który wieczorem siódmego marca dzwonił do straży pożarnej. To, że zaalarmował straż, korzystając z jednej z tych ośmiu budek, było domniemaniem, nawet jeśli sporo za tym przemawiało. Gdyby potwierdziło się inne domniemanie, że ów mężczyzna mieszkał lub nadal mieszka w Sundbybergu, pozostawał problem jego odszukania. Wiedzieli tylko tyle, że mówił po szwedzku z obcym akcentem.
Skacke podjął się tego zadania z wielkim entuzjazmem i po pierwszych tygodniach opornej współpracy z tamtejszą policją zaczął działać sam. Miał przepytać wszystkich lokatorów mieszkających w pobliżu zaznaczonych budek telefonicznych, co nawet dla młodego mężczyzny o dobrze umięśnionych nogach było dość męczące. Ale Skacke nie dał za wygraną. Mimo że Gunvald Larsson i Martin Beck dawno przestali liczyć na cokolwiek i już nie byli zainteresowani, jak mu idzie, w każdej wolnej chwili jeździł do Sundbybergu i pukał do każdych drzwi. Wieczorami padał z nóg i walił się łóżko, zaniedbując treningi i studia prawnicze. Co gorsza, zaniedbał również Monicę.
Skacke poznał Monicę osiem miesięcy temu na zawodach pływackich, w których oboje brali udział. Od tamtej pory spotykali się coraz częściej. Chociaż nigdy nie rozmawiali o ślubie, wydawało się oczywiste, że razem zamieszkają, jak tylko znajdą w miarę przyzwoite lokum. Skacke wynajmował pokój, a dwudziestoletnia Monica, przyszła kinezyterapeutka, mieszkała z rodzicami.
Kiedy zadzwoniła szesnastego maja wieczorem i po raz siódmy w tym tygodniu bezskutecznie próbowała się z nim umówić, była, oględnie mówiąc, niezadowolona.
– Musisz odwalać całą robotę w tej pierońskiej policji? Czy nie ma tam innych policjantów?
Benny Skacke usłyszał to pytanie po raz pierwszy i pewnie nie ostatni. Jego przełożeni, zwłaszcza Martin Beck, często je słyszeli od swoich żon i dawno przestali się silić na odpowiedzi. Ale Skacke tego nie wiedział. Wiedział, że powierzono mu zadanie, które musi wykonać i wykona.
– Jasne, że są – odparł. – Obiecałem sobie, że znajdę gościa, który dzwonił z budki w Sundbybergu. Niestety, nie mogę się tylko tym zajmować. Jutro będę tam chodził po domach przez cały dzień. Chcę zacząć z samego rana, dlatego tej nocy muszę się wyspać. – Usłyszał, że Monica bierze oddech, żeby coś powiedzieć, więc czym prędzej dodał: – Nie gniewaj się, kochanie. Oczywiście, że chciałbym się z tobą spotkać, ale jeśli mam do czegoś dojść, muszę dać z siebie wszystko.