Выбрать главу

Mimo to odchrząknął i zapytał:

– Cześć! Co słychać?

– Jak będę coś miał, to się odezwę.

Martin Beck usłyszał to, na co zasłużył.

– Spytaj, czy ma coś dla nas – podsuflował Hammar.

– Czy masz coś dla nas? – powtórzył Martin Beck.

– O Olofssonie?

– Tak.

– Kto ci tam podpowiada za plecami?

– Hammar.

– Aha, rozumiem.

– Spytaj, czy wziął pod uwagę aspekt międzynarodowy – szepnął Hammar.

– Czy wziąłeś pod uwagę aspekt międzynarodowy?

– Owszem – odparł Månsson. – Wziąłem.

Zapadła cisza. Martin Beck zaniósł się kaszlem. Hammar opuścił pokój, trzaskając drzwiami.

– Wyniósł się? – spytał Månsson.

– Tak. Słuchaj, naprawdę nie chcę…

– Ech! Przywykłem do tego. Co do Olofssona…

– No?

Martin Beck usłyszał szelest bibułki. Månsson rozpakowywał wykałaczkę.

– Jest tutaj mało znany. Udało mi się namierzyć dwie osoby, które się z nim zetknęły. Nieciekawy typ. Mocny w gębie i…

Månsson umilkł.

– I?

– Zadufany w sobie, nabzdyczony skurwiel ze Sztokholmu.

Z tonu Månssona można było wywnioskować, że zgadzał się z taką oceną mieszkańca stolicy.

– Wiedziały, czym się zajmuje?

– Tak i nie. Widzisz, dotarłem tylko do dwóch informatorów, którzy kojarzą go z nazwiska i kilka razy się z nim spotkali. To recydywiści. Podobno przemycał narkotyki, ale na małą skalę. Wpadał od czasu do czasu, widywali go sporadycznie. Odnieśli wrażenie, że przyjeżdżał ze Sztokholmu. Zawsze nowymi furami i zawsze się przechwalał, ale nie śmierdział groszem. Zatrzymywał się w Malmö na jeden dzień, góra kilka dni. Ostatnio się nie pokazywał. Jeden z informatorów przekiblował całą zimę, wyszedł dopiero w kwietniu.

Cisza. Martin Beck milczał.

– Za mało wiem – odezwał się po dłuższej chwili Månsson. – Na razie nie ma o czym mówić. Co nieco wyciągnąłem od informatorów, coś tam sam wyszperałem, ale to nie trzyma się kupy.

– Rozumiem.

– Na pewno często jeździł do Polski. Miał na sobie polski garnitur.

– Co przemawiałoby za tym, że tam sprzedawał samochody.

– Możliwe – przyznał Månsson. – I co z tego? Chyba ważniejsze…

– Tak?

– Malm i Olofsson spotykali się w Malmö. Widywano ich razem.

– Aha.

– Ale nie w tym roku. Malm był lepiej znany niż Olofsson. I bardziej lubiany. Moi ludzie kilka razy na nich wpadli i odnieśli wrażenie, że robią w jednej branży. Ale nie o to mi chodziło, to znaczy nie to jest ważniejsze.

– Aha.

– Sam nie wiem… Za dużo znaków zapytania. Olofsson musiał przecież gdzieś nocować. Albo wynajmował pokój, albo u kogoś mieszkał. Nie udało mi się nic wyniuchać.

– To nie takie łatwe.

– Na pewno się uda. To kwestia czasu. Ale wiem, gdzie zatrzymywał się Malm. Najczęściej w małych pensjonatach, no wiesz, niedaleko Västergatan i Mäster Johansgatan.

Martin Beck słabo znał Malmö i wymienione ulice nic mu nie mówiły.

– Świetnie – powiedział, żeby coś powiedzieć.

– Ech, to było proste. I mało ważne.

Martin Beck zaczął tracić cierpliwość.

– A co jest ważne?

– No to, gdzie mieszkał Olofsson.

– Może wpadał tylko na kilka godzin. Przejazdem. Albo żeby się spotkać z Malmem.

– Nie wydaje mi się. Miał tu gdzieś jakąś metę. Tylko gdzie?

– Skąd mam, u licha, wiedzieć? A ty skąd wiesz, że miał jakąś metę?

– Bo miał tutaj dziewczynę – odparł Månsson.

– Co? Dziewczynę?

– Tak. Był widywany w jej towarzystwie. Pierwszy raz co najmniej półtora roku temu, a ostatnio tuż przed Bożym Narodzeniem.

– Musimy ją odszukać.

– Właśnie nad tym pracuję. Trochę o niej wiem, wiem, jak wygląda i tak dalej, ale nie znam jej nazwiska ani adresu. – Månsson umilkł na chwilę. – Dziwne.

– Co takiego?

– Że nie mogę jej znaleźć. Jeśli mieszka w Malmö albo gdzieś niedaleko, już powinienem był ją namierzyć.

– Może być mnóstwo powodów. Na przykład nie jest z Malmö, tylko ze Sztokholmu. Albo nie jest Szwedką.

– Nie… jest stąd. Cóż, zobaczymy. Znajdę ją.

– Tak myślisz?

– Na mur. Ale trochę to potrwa. W czerwcu wybywam na urlop.

– Ach, tak.

– Uhm. Po powrocie będę kontynuował poszukiwania. Dam ci znać, jak ją znajdę. Trzymaj się!

– Cześć!

Martin Beck długą chwilę siedział ze słuchawką w dłoni, mimo że rozmówca już się rozłączył. Westchnął i wytarł nos.

Månsson wiedział, co robi, i powinien działać wedle własnego rozumu i rozeznania.

Rozdział 26

W sobotę pierwszego czerwca Månsson poleciał z żoną do Rumunii. Zaplanował trzytygodniowy urlop co do dnia, miał wrócić po sobótce, w poniedziałek dwudziestego czwartego.

Swoje spostrzeżenia dotyczące topielca najwyraźniej zabrał z sobą, podobnie jak przemyślenia i teorie o życiu Olofssona i jego marnym końcu, ponieważ z Malmö nie napływały żadne wieści, które mogłyby zainteresować Martina Becka.

Nie tylko Månsson miał wolne w czerwcu. Mimo rozmaitych mętnych sugestii, że z powodu wrześniowych wyborów do parlamentu z urlopami należy poczekać, szeregi policji – zwłaszcza kadra dowódcza zdumiewająco szybko się przerzedziły. Lipiec i sierpień zapowiadały się pracowicie i większość postanowiła czym prędzej skorzystać z prawnie przysługującego wypoczynku.

Melander zaszył się na Värmdö, a Gunvald Larsson z Rönnem dyskretnie wybyli do Arjeplog, gdzie w blasku polarnego słońca spędzali śliczne letnie noce na łowieniu ryb. Głównie rozmawiali o lipieniach, trociach i różnych odmianach błystek. Czasami Rönn nagle posępniał i się nie odzywał. Myślał wtedy o wozie strażackim.

Hammar myślał wyłącznie o rychłej emeryturze i o tym, że do tego czasu nic nie powinno się wydarzyć.

Martin Beck często zastanawiał się nad tym, że jest mu wszystko jedno, czy dostanie urlop, czy nie. Siedział w Västberdze nad rutynowymi czynnościami, a czas wolny poświęcał na wymyślenie sposobu wyłgania się od świętowania sobótki w towarzystwie małżonki i szwagra.

Kollberg, który czasowo zastępował komisarza, przeniósł się do Sztokholmu, do wydziału do spraw przemocy fizycznej. Nie był zachwycony. Nie cierpiał dusznego, gorącego pokoju na Kungsholmsgatan, pocił się i klął w żywy kamień. Chciał być w domu, z żoną. Tylko to sprawiało mu przyjemność. Melander rąbał drewno na działce przed domem letniskowym i z czułością myślał o swojej brzydkiej żonie, która opalała się nago na kocu za szopą.

W Eforie nad Morzem Czarnym Månsson patrzył leniwie na gołębi potiomkinowski pejzaż i zastanawiał się, jak udało się wprowadzić socjalizm i w trzy lata wykonać plan pięcioletni w kraju, gdzie panował czterdziestostopniowy upał i nie było toniku grejpfrutowego.

Trzy tysiące kilometrów na północ Gunvald Larsson, odziany w buty z cholewami i sportową kurtkę, zerkał zdegustowany na ohydny czerwono-niebiesko-zielony wełniany sweter Rönna, z łosiami na piersi. Rönn tego nie widział, bo zaprzątały go myśli o wozie strażackim.

Benny Skacke siedział w komendzie i wstawiał przecinki w raporcie, który przed chwilą napisał. Zastanawiał się, ile to jeszcze potrwa, zanim zostanie szefem policji.

Każdy był zajęty sobą.

Nikt nie myślał o Malmie ani Olofssonie, ani czternastolatce, która spłonęła żywcem na strychu w domu przy Sköldgatan.