Выбрать главу

– Dlaczego zjawiał się tak regularnie?

– Miał coś w rodzaju grafiku, którego musiał się trzymać. Za każdym razem przyjeżdżał tu z zagranicy, najczęściej przez Malmö. Czasami samolotem albo promem. I zostawał parę dni. Spotykał się z kimś… Po prostu raz w miesiącu musiał tu być w wyznaczonym terminie.

– Czym się zajmował Olofsson?

– Mówił, że jest biznesmenem. W pewnym sensie nim był. Złodzieje to też biznesmeni, prawda? Przez pierwsze pół roku naszej znajomości nie powiedział ani słowa, co robi i skąd jest. Potem się rozgadał. Nie potrafił utrzymać języka za zębami. Musiał szpanować. Ja nie jestem ciekawska i może dlatego, że o nic go nie pytałam, zaczął pękać. Czy mam opowiedzieć o… cholera, ale gorąco…

Månsson obrócił wykałaczkę językiem i bez żenady podrapał się w kroku.

– Teraz będzie krótka przerwa. Błąd techniczny.

Po trzydziestosekundowej głuchej ciszy znów usłyszeli głos Nadji.

– Tak, Bertil. Nieboraczek. Niby cwany, ale w gruncie rzeczy głupi szpaner, któremu uderzało do głowy najmniejsze powodzenie. Na przykład kiedy zarobił trochę grosza albo dowiedział się o czymś, czego w jego mniemaniu nikt nie wiedział. Ciągle miał niesamowite plany, ględził o wielkiej szansie i tak dalej. Bez umiaru przeceniał własną inteligencję. Kiedy się w końcu połapał, że mniej więcej wiem, co robi i jaki z niego biznesmen, zaczął pozować na superhipergangstera. Mówił o milionowych obrotach, zabijaniu ludzi łańcuchem do roweru itepe. Tymczasem cienko prządł.

– Gdyby dookreślić jego pracę i założyć, że…

Månsson nie dokończył.

– Chyba wiem, czym się zajmował – odpowiedziała Nadja po kilku sekundach. – On i dwóch kolesiów obrabiali w Sztokholmie skradzione samochody. Niektóre sami kradli, inne kupowali od złodziei za półdarmo. Potem je podrasowywali, żeby nikt ich nie rozpoznał, i wywozili za granicę, chyba głównie do Polski. Tam odbierał je ktoś, kto nie płacił im żywą gotówką, tylko biżuterią albo kamieniami, na przykład brylantami. Wiem to na pewno, bo jesienią Bertil sprezentował mi jeden kamyk, kiedy wydawało mu się, że zostanie milionerem. Tego biznesu nie wymyślili sami, robili za pomagierów. Idiota mówił o sztokholmskiej filii koncernu. Dlatego musiał co miesiąc przyjeżdżać do Kopenhagi. Przekazywał komuś cacka za sprzedane samochody i odbierał gotówkę. Ten ktoś był tylko kurierem. Przylatywał z Paryża albo z Madrytu, albo skądś tam, dokładnie nie wiem, bo nigdy go nie poznałam. Olofsson miał przynajmniej tyle oleju w głowie. Nie chciał, żebym spotkała gościa z pieniędzmi, i nikomu nie zdradził, gdzie sam mieszka. Cholernie mu zależało, żeby mnie do tego nie mieszać. Myślę, że to było dla niego coś w rodzaju wyjścia awaryjnego. Załatwił sobie mieszkanie, o czym nikt prócz nas nie miał pojęcia. Nigdy Bertila z nikim nie poznałam i nigdy nikogo nie wpuściłam do domu, kiedy u mnie był. Nawet poli…

Głos zanikł.

– Nie najlepszy jest ten sprzęt – obojętnie zareagował Månsson. – Pożyczyłem go od Duńczyków.

Znów usłyszeli głos Nadji, nie wiedzieć czemu dziwnie zmieniony.

– Na czym skończyłam? Aha, że nawet policja nigdy by do mnie nie trafiła, gdyby Bertil nie zabrał mnie kilka razy do Malmö, gdzie spotykał się z tak zwanym partnerem, łachmytą Girrem. Miał na nazwisko Malm. On też przewoził samochody ze Sztokholmu do Ystad lub Trelleborga i stamtąd dalej, za granicę. Najpierw przemalowywał je w jakimś garażu i przykręcał fałszywe tablice. Pojechałam do Malmö ze cztery albo pięć razy, głównie dlatego, że byłam ciekawa. Tak czy inaczej, za każdym razem śmiertelnie się nudziłam. Zamykali się w pokoju, pili, przechwalali, grali w pokera z różnymi biznesmenami, a ja siedziałam w kącie i ziewałam. O ile wiem, Bertil musiał tam jeździć, bo Malm był spłukany i potrzebował pieniędzy na powrót do Sztokholmu. A ciągnął mnie ze sobą, żeby się popisać przed kolesiami. Myślę…

Znów przerwa. Månsson ziewnął i zmienił wykałaczkę.

– No, żeby im pokazać, że ma dziewczynę. Bertil Olofsson nie był typem… mężczyzny, który potrzebuje kobiety. Kobiety jako kobiety. Malm był drugim członkiem tej trzyosobowej sztokholmskiej filii. Trzeciego nie poznałam. Mówili o nim „Sigge”. Zdaje się, że załatwiał lewe papiery.

Sigge. Ernst Sigurd Karlsson, pomyślał Martin Beck.

Krótka pauza, tym razem nie techniczna. Kobieta chyba się zastanawiała, Månsson milczał, na taśmie i w komendzie.

– Powinnam zaznaczyć, że doszłam do tego sama. Ale wiem, że mam rację. Jak już wspomniałam, Bertil nie potrafił utrzymać języka za zębami, poza tym niejedno można było zrozumieć, kiedy rozmawiali z Malmem. Od lata zeszłego roku Olofsson zaczął coraz bardziej zadzierać nosa. Mówił, że „centrala czerpie zbyt wygórowane zyski”. Powtarzał to za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżał. Filia sztokholmska, czyli przede wszystkim on, odwala całą robotę i ponosi ryzyko, a centrala zgarnia lwią część. Ale najwyraźniej nie miał pojęcia, gdzie ta centrala się mieści. Gdyby on i te dwa ptaszki, Sigge i Girre, się usamodzielnili i sami poprowadzili filię sztokholmską, zarobiliby mnóstwo pieniędzy. Tak mówił. Podejrzewam, że w końcu padło mu na mózg. W grudniu zrobił coś kretyńskiego…

– Co?! – odezwał się Gunvald Larsson, zdumiony jak siedmiolatek na poranku w kinie.

– Postanowił śledzić tego gościa, który dawał mu pieniądze. Zdaje się, że wcześniej wyniuchał, dokąd on wraca, nie wiem, może do Paryża albo do Rzymu, i prosto ze spotkania poleciał tam pierwszym samolotem, i poczekał na niego. Kiedy zjawił się u mnie piątego stycznia, był niesamowicie zdeterminowany, powiedział, że zbadał sytuację i pojedzie do Francji. Tak, wymienił Francję. Może kłamał. Jak chciał, potrafił kłamać. W każdym razie wybierał się na południe, żeby przycisnąć kogo trzeba. Wspomniał, że on, Malm i ten trzeci mogli teraz stawiać warunki, że spodziewa się co najmniej trzy razy wyższych dochodów. Wydaje mi się, że naprawdę tam pojechał, bo jak go następnym razem zobaczyłam, był potwornie wystraszony i zdenerwowany. Powiedział, że centrala zgodziła się wysłać negocjatora. Zawsze operował takim słownictwem, jakby chodziło o zwykłe posunięcia biznesowe. Udawał nawet przede mną, chociaż wiedział, że wszystko rozumiem. Przyjechał tu szóstego lutego. Tego dnia wychodził co najmniej dziesięć razy, żeby sprawdzić, czy negocjator już jest w hotelu. Ja nie mam telefonu. Wspomniał, że to będzie decydujące spotkanie i że Malm czeka na wiadomość w Malmö. Następnego dnia, siódmego lutego, pamiętam, że była środa, o trzeciej wyszedł po raz trzeci i nie wrócił. Koniec, kropka.

– Hm, może powinniśmy teraz omówić wasze wzajemne relacje.

Kobieta odpowiedziała bez wahania.

– Mieliśmy umowę. Jestem narkomanką. To znaczy, kiedy pracuję, czasami palę hasz i regularnie biorę hiszpańską fenedrynę, simpatinę i centraminę. Wspaniałe tabletki, całkowicie bezpieczne. Ale z powodu wściekłej nagonki na dilerów, było o nie coraz trudniej i cena skoczyła co najmniej pięciokrotnie. Po prostu mnie na to nie stać. Kiedy przypadkiem zobaczyłam Bertila Olofssona w Nyhavn, zahaczyłam go o fenedrynę. Pytałam każdego, kto się napatoczył. Powiedział, że, owszem, ma dojście i że ja mam coś, czego on szuka: potrzebuje mieszkania na dwie noce miesięcznie. Wahałam się, bo nie był zbyt rajcowny, ale kiedy się okazało, że nie zwraca uwagi na kobiety, dobiliśmy targu. Raz w miesiącu zatrzymywał się u mnie na jedną noc, czasami dłużej, i za każdym razem przywoził mi moją miesięczną porcję. Odkąd zniknął, nie biorę tabletek, bo, jak mówiłam, są za drogie. I skutek jest taki, że gorzej i wolniej mi się pracuje. Z tego punktu widzenia szkoda, że go zabili.