Выбрать главу

Månsson wyciągnął rękę i wyłączył magnetofon.

– No, to tyle.

– Co to, do diabła, było? – Kollberg nie krył zdziwienia. – Słuchowisko?

– Niezwykle sprawne przesłuchanie – skomentował Hammar. – Co zrobiłeś, żeby mówiła tak swobodnie?

– Ech, to żadna sztuka – odparł skromnie Månsson.

– Przepraszam, że o coś spytam – włączył się Melander, wskazując na magnetofon cybuchem. – Dlaczego ta kobieta dobrowolnie nie zgłosiła się na policję?

– Jej papiery nie do końca są w porządku. Nic poważnego. Duńczykom to nie przeszkadza. Poza tym miała w nosie Olofssona.

– Genialne przesłuchanie – przyznał po raz drugi Hammar.

– To właściwie tylko podsumowanie – zauważył Månsson.

– Słuchaj no – odezwał się Gunvald Larsson. – Czy można zaufać tej donnie?

– Na mur. Najważniejsze… – Månsson urwał, czekając, dopóki wszyscy nie umilkną. – Najważniejsze, że Olofsson opuścił swoje tymczasowe lokum u… w Kopenhadze o trzeciej, w środę, siódmego lutego. Z kimś się umówił. Ten ktoś najprawdopodobniej przeprawił się z nim przez Sund pod pretekstem spotkania z Malmem, zabił, wpakował do starego rzęcha i zepchnął do basenu portowego.

– Tak – powiedział Martin Beck. – To automatycznie pociąga za sobą pytanie, jak Olofsson znalazł się w porcie przemysłowym.

– Właśnie. Wiemy, że prefect nie był na chodzie, od lat nikt nie uruchamiał silnika. Wiemy, że ludzie widzieli tego grata w porcie przez parę dni, ale nikt się nad tym nie zastanawiał, bo wszędzie poniewiera się mnóstwo złomu. Czyli opakowanie było już na miejscu.

– Kto to zaaranżował? – spytał Kollberg.

– Chyba mniej więcej wiemy, kto to zaaranżował, gorzej z odpowiedzią, kto podstawił samochód. Mógł to zrobić Malm. Siedział w tym czasie w Malmö i był pod telefonem.

Hammar zaczął się niecierpliwić.

– Jak Olofsson dostał się do tego portu?

– Samochodem – odpowiedział Martin Beck.

– Otóż to – przytaknął Månsson. – Jeśli spotkał się w Kopenhadze z tym dziwolągiem, który go zabił, znaczyłoby to, że musieli się przeflancować z Kopenhagi do Malmö, czyli skorzystać z promu. Chyba że ktoś jest pływakiem długodystansowym i brak mu piątej klepki.

– Albo leci tranzytem – uzupełnił Kollberg.

– Owszem, ale ten wariant odpada. Ponieważ przewożenie zwłok jest mało komfortowe, Olofsson raczej odbył tę podróż cały i zdrowy. Na promie, który zabiera samochody. Sprawca wyjechał z Kopenhagi samochodem.

– Dlaczego? – wtrącił się Gunvald Larsson. – Musiał mieć samochód?

– Chwileczkę. Postaram się streszczać. Wiemy, że Olofsson i jego zabójca wyjechali z Kopenhagi do Malmö tego samego dnia wieczorem, czyli siódmego lutego. Właśnie zamierzałem powiedzieć, jak do tego doszedłem.

– Jak do tego doszedłeś? – zapytał Gunvald Larsson.

Månsson obrzucił go znużonym spojrzeniem.

– Jeśli nie zabił Olofssona w Kopenhadze ani na promie, musiał to zrobić w Malmö. Gdzie w Malmö? Przypuszczalnie w porcie przemysłowym. Jak się dostał do portu przemysłowego? Samochodem, bo, niech skonam, inaczej się nie da. Jakim samochodem? Tym, który zabrał z Danii. Dlaczego? Dlatego, że gdyby był niespełna rozumu i wziął taksówkę albo coś wynajął w Malmö, od razu byśmy o tym wiedzieli.

Powrócił spokój. Wszyscy w milczeniu wpatrywali się w Månssona. Odrobinę zwolnił tempo.

– W związku z tym podjąłem określone kroki. Dwa. Po pierwsze, zleciłem chłopakom sprawdzenie promów wypływających z Kopenhagi po południu i wieczorem siódmego lutego. Okazało się, że kelner z promu kolejowego „Malmöhus” rozpoznał Olofssona na zdjęciu i podał dość dokładny rysopis towarzyszącego mu mężczyzny. Poza tym moi ludzie znaleźli jeszcze dwóch świadków, innego kelnera i oficera pokładowego, który odpowiadał za rozmieszczenie samochodów i wagonów kolejowych na deku transportowym. Dlatego jesteśmy absolutnie pewni, że za kwadrans dziesiąta wieczorem siódmego lutego Olofsson odpłynął z portu w Kopenhadze promem kolejowym „Malmöhus”, który przybił do Malmö kwadrans po jedenastej. Ostatni kurs. Codzienna trasa od lat. Wiemy, że był w towarzystwie mężczyzny, którego rysopis za chwilę podam. – Månsson bez pośpiechu zmienił wykałaczkę i spojrzał na Gunvalda Larssona. – Wiemy też, że podróżowali pierwszą klasą, siedzieli w salonie dla palących, wypili po piwie i zjedli po dwie kanapki z rostbefem i żółtym serem, co zresztą potwierdziło badanie treści żołądka Olofssona.

– I to go zabiło – mruknął pod nosem Kollberg. – Wypisz, wymaluj kanapeczki Szwedzkich Kolei Państwowych.

Hammar poczęstował go morderczym spojrzeniem.

– Wiemy nawet, przy którym stole siedzieli. I wiemy, że mieli jasnego forda taunusa na duńskich numerach. W swoim czasie uzyskamy bliższe informacje o samochodzie. A tak w ogóle był jasnoniebieski.

– Jak… – zaczął Martin Beck i umilkł. – Aha, wynajęty…

– Uhm. Towarzysz Olofssona nie zadał sobie trudu, żeby tłuc się wozem nie wiadomo skąd. Przyleciał do Kopenhagi i wynajął taunusa na Kastrup. Powiedział, że nazywa się Cravanne, i okazał francuskie prawo jazdy i francuski paszport. Zwrócił samochód ósmego lutego, podziękował i odleciał. Nie wiemy dokąd ani pod jakim nazwiskiem. Ale chyba wiem, gdzie się zatrzymał. W obskurnym hoteliku w Nyhavn. Tam wylegitymował się libańskim paszportem jako Riffi. Nie mam jednak stuprocentowej pewności, że to on. W każdym razie osoba o tym nazwisku nocowała tam z siódmego na ósmego. Ludzie z Nyhavn nie lubią policji.

– Czyli wniosek z tego taki, że ten ktoś przyjechał do Kopenhagi, żeby zlikwidować Olofssona – skwitował Martin Beck. – Spotkali się siódmego, późnym wieczorem pojechali do Malmö i… Zaraz, powiedziałeś „po pierwsze”, a po drugie?

– Zleciłem powtórkę – flegmatycznie odparł Månsson. – Jeszcze jeden rzut oka na forda prefecta, żeby sprawdzić, jak wpadł do wody. Sami rozumiecie, że dobrze wiedzieć, czego się szuka. Wtedy łatwiej znaleźć.

– Co znaleźć? – zainteresował się Melander.

– Ślady zepchnięcia. Mówiłem, że prefect nie mógł się sam stoczyć. Więc jak wylądował w wodzie? Stał na wolnym biegu, popchnął go inny samochód, ze sporą prędkością, bo inaczej nie spadłby tak daleko od nabrzeża. Od tyłu, zderzak w zderzak. Są ślady na obu samochodach.

– Ale kto podstawił prefecta do tego pieprzonego portu? – włączył się Gunvald Larsson.

– Wydaje mi się, że Malm go tam przyholował z jakiegoś złomowiska. Zatrzymał się jak zwykle w pensjonacie w zachodniej dzielnicy Malmö, gdzie przyjechał czwartego lutego.

– Wobec tego równie dobrze Malm mógł… – zaczął Hammar i umilkł.

– Nie – odparł Månsson. – Malm miał lepszy instynkt samozachowawczy niż Olofsson. Siódmego rano wybył jak oparzony do Sztokholmu. To pewne. Moim zdaniem miał podstawić w określone miejsce samochód, którego nie da się namierzyć. Zlecił mu to telefonicznie z Kopenhagi Cravanne albo Riffi. Malm to zrobił, ale zdał sobie sprawę, że przegięli i gra skończona. Ktoś słabo mówiący po szwedzku dzwonił do niego do pensjonatu siódmego w południe. Usłyszał, że Malm wyjechał. Chcecie teraz poznać rysopis? Żeby niczego nie przeoczyć, nagrałem wszystko na taśmę.

Månsson zmienił kasetę i włączył magnetofon.

– Cravanne albo Riffi wygląda na trzydzieści pięć – czterdzieści lat. Ma minimum sto sześćdziesiąt osiem, maksimum sto siedemdziesiąt dwa centymetry wzrostu, waży jak na swój wzrost trochę za dużo z powodu krępej, mocnej budowy ciała. Nie jest gruby. Ma czarne włosy, czarne brwi, ciemnobrązowe oczy i zdrowe białe zęby. Czoło dość niskie, linia nasady włosów jest niemal idealnie równoległa do linii brwi. Na skrzydełku wyraźnie zakrzywionego nosa ma bliznę, którą odruchowo pociera palcem. Albo zadrapanie. Jeśli to zadrapanie, to zdążyło zniknąć bez śladu. Ubiera się schludnie i gustownie: garnitur, czarne buty, biała koszula i krawat. Zachowuje się spokojnie, z obyciem. Ma ciemny tembr głosu i zna co najmniej trzy języki: francuski, przypuszczalnie jego język ojczysty, angielski, biegle z francuskim akcentem, i szwedzki, stosunkowo dobrze z wyraźnym, obcym akcentem.