Выбрать главу

Rönn ponuro przytaknął.

– Czuję się jak na prawdziwym przesłuchaniu – skonstatowała Unda, chichocąc.

– Uważaj, bo pan inspektor zaraz wyciągnie pałkę i przejdzie do trzeciego etapu – uprzedził ją Rönn.

– Dobrze się zastanówcie. Czy był tutaj ktoś jeszcze po cokolwiek, coś przyniósł, chciał odczytać licznik prądu, hydraulik albo inny rzemieślnik?

– Nie – powiedział Rönn. – Przynajmniej ja nic o tym nie wiem. Myślisz, że ktoś mógł ukraść zabawkę?

– Hm, czemu nie? Ludzie kradną dziwne rzeczy. W Malmö pewien gość podawał się za pracownika firmy dezynsekcyjnej Anticimex. Kiedy go dorwaliśmy, miał w mieszkaniu sto trzynaście par damskich fig. Nic innego go nie interesowało. Ale pomyślałem raczej o tym, że wóz strażacki mógł zostać zabrany przez przypadek, niechcący.

– Jeśli już, to ty powinnaś coś o tym wiedzieć, Unda, bo siedzisz w domu.

– Właśnie się zastanawiam. Nie przypominam sobie żadnych rzemieślników. Ten, który wymieniał szybę w oknie, był chyba dużo wcześniej, prawda?

– No. W lutym.

– No. – Unda przygryzła staw palca wskazującego. – Już wiem! Dozorca odpowietrzał kaloryfery. Parę dni po urodzinach Matsa.

– Odpowietrzał kaloryfery – powtórzył Rönn. – Nic nie mówiłaś.

– Wyleciało mi z głowy.

– Czy przyniósł narzędzia? – spytał Månsson. – Musiał mieć klucz francuski albo żabkę. Pamiętasz, czy miał jakąś torbę z narzędziami?

– Wydaje mi się, że tak, ale nie jestem pewna.

– Mieszka w tym domu?

– Uhm, na parterze. Nazywa się Svensson.

Månsson odstawił koniakówkę.

– Idziemy, Einar. Złożymy wizytę waszemu dozorcy.

Otworzył im drobny, żylasty mężczyzna około sześćdziesiątki, w ciemnych starannie wyprasowanych spodniach i śnieżnobiałej koszuli z podwiązkami na rękawach.

Månsson od razu zauważył na szafce torbę z narzędziami.

– Dobry wieczór, panie Rönn – przywitał się dozorca. – W czym mogę pomóc?

Rönn nie bardzo wiedział, jak zacząć.

– Czy to należy do pana? – spytał Månsson, wskazując na torbę.

– Tak – odparł zdumiony Svensson.

– Kiedy była panu ostatnio potrzebna?

– Hm, nie wiem, jakiś czas temu. Przez kilka tygodni leżałem w szpitalu, zastępował mnie Berg… Dlaczego pan pyta?

– Czy moglibyśmy do niej zajrzeć?

Dozorca przestawił torbę na stolik przy drzwiach.

– Proszę. Ale…

Ledwie Månsson otworzył torbę, dozorca zapuścił do niej żurawia i osłupiał. Rönn podszedł bliżej. Między młotkami, śrubokrętami i obcęgami połyskiwał czerwony wóz strażacki.

Kilka dni później, we wtorek, trzydziestego lipca, Martin Beck i Kollberg siorbali kawę w Västberdze i na własny użytek podsumowywali wyniki śledztwa.

– Czy Månsson pojechał do domu? – spytał Martin Beck.

– Tak, wybył w sobotę. Najwyraźniej nie przepada za Sztokholmem.

– Dał mu się we znaki zeszłej zimy, po masakrze w autobusie.

– Odwalił kawał dobrej roboty. W życiu bym się tego nie spodziewał po takiej ciapie. Jedno mnie zastanawia…

– No?

Kollberg pokręcił głową.

– Coś było nie halo z przesłuchaniem tej dziewczyny.

– Dlaczego tak myślisz?

– Sam nie wiem. Tak czy inaczej, mamy z głowy tę cholerną sprawę. Wszystko jest jasne. Olofsson, Malm i ich fałszerz Karlsson chcieli się odłączyć i zacząć na własną rękę.

– A propos Karlssona, byliśmy w zakładzie ubezpieczeń, tam gdzie pracował, i znaleźliśmy wszystko do podrabiania dokumentów: pieczątki, druki i tak dalej. Trzymał to w szafie. Szef jego oddziału spakował klamoty do kartonu, nie wiedząc, co to takiego. Gdybyś chciał rzucić okiem, mamy je na Kungsholmsgatan.

– Był niezłym fałszerzem – przyznał Kollberg. – No więc ci trzej panowie za dużo wiedzieli i dlatego został wysłany Lasalle vel Riffi vel Cravanne… Jak go nazwiemy?

– Wszystko jedno.

– Okej, niech będzie Ktokolwiek. Ktokolwiek pojechał do Kopenhagi, a stamtąd do Malmö, gdzie sprzątnął Olofssona. Malm się spietrał i dał dyla. Potem zatrzymali go gliniarze i…

– Uhm. I Malm, i Karlsson zostali na finansowym lodzie. Wiedzieli albo przeczuwali, co spotkało Olofssona. Byli spłukani, w desperacji, w końcu Malm postanowił sprzedać samochód, żeby coś zarobić, i od razu wpadł.

– Co prawda szybko wyszedł, ale to niczego nie zmieniło. On i Sigge Karlsson tylko czekali, aż pojawi się Ktokolwiek i ich zlikwiduje. Żyli trochę na kredyt.

– I Ktokolwiek rzeczywiście przyjechał. Musiał się z nimi jakoś skontaktować, przypuszczalnie telefonicznie, albo go wypatrzyli, jak sprawdzał ich adresy. Sigge Karlsson totalnie się załamał i strzelił sobie w usta. W nagłym przebłysku świadomości chciał do ciebie zadzwonić, ale się rozmyślił.

Martin Beck pokiwał głową.

– Malm jest w tarapatach, nie przejmuje się, że ktoś może go śledzić, idzie do Siggego Karlssona i dowiaduje się, że Karlsson nie żyje.

– Za wyżebrane miedziaki kupuje piwo, wraca do domu i otwiera gaz. Ale wcześniej Ktokolwiek, który jest w mieście, żeby zrobić swoje i szybko się ulotnić, podrzuca mu do łóżka zmyślne urządzenie. Dzień później odlatuje Gdziekolwiek. Na placu boju zostajemy my. The Keystone Cops. Platfusy. Ty, ja, Rönn i Larsson przez pięć miesięcy kręcimy się w kółko, szukając gościa, który nie żyje od ponad czterech tygodni, i kogoś o niewiadomym nazwisku, kto od początku jest poza naszym zasięgiem. Szczyt idiotyzmu.

– Może on wróci… – powiedział w zadumie Martin Beck.

– Optymista. Jego noga nigdy u nas nie postanie.

– Hm, nie byłbym taki pewien. Czy pomyślałeś, że ma tu świetne wejście, bo mówi po szwedzku?

– Właśnie. Cholera, gdzie on się nauczył języka?

– Mógł kiedyś pracować w Szwecji albo trafił do nas w czasie wojny jako uchodźca. Tak czy inaczej, na pewno będzie nieoceniony, jeśli firma zechce znowu otworzyć sztokholmską filię. Poza tym nie ma pojęcia, że wiemy o jego istnieniu. Równie dobrze może się znowu tu pojawić.

Kollberg przekrzywił głowę. Miał sceptyczną minę.

– A czy ty pomyślałeś o tym, co by było, gdyby wrócił i sam z siebie do nas przyszedł? Co moglibyśmy mu udowodnić? Że mieszkał w Sundbybergu. To nie jest karalne.

– Fakt, za pożar go nie wsadzimy, ale jest wplątany w tę historię w Malmö. W morderstwo Olofssona.

– Może i tak, ale to nie nasza broszka. Zresztą on nie wróci.

– Nie jestem przekonany. Poproszę Interpol i francuską policję, żeby mieli oczy otwarte i dali znać, jeśli go gdzieś namierzą.

– Proś, proś – zgodził się Kollberg i ziewnął.

Rozdział 30

Nieco ponad miesiąc później Lennart Kollberg siedział w swoim pokoju w Västberdze i zastanawiał się, gdzie się podziała pewna siedemnastolatka. Ludzie bez przerwy przepadali, zwłaszcza dziewczęta i najczęściej latem. Prawie wszystkie się odnajdowały. Niektóre jechały stopem do Nepalu, żeby siedzieć z nogami na krzyż i palić opium, niektóre dorabiały, pozując do niemieckich świerszczyków, inne wyprawiały się z kumplami na wieś, zapominając o telefonie do domu. Ale siedemnastolatka, która teraz uśmiechała się do niego ze zdjęcia, chyba zaginęła na dobre. Patrzył na nią i myślał ze smutkiem, że być może się odnajdzie w nie najlepszym stanie, na przykład w Strömmen albo w bajorku w rezerwacie w Nacce.