Martin Beck był na urlopie, a Skacke nie dawał znaku życia, mimo że powinien być gdzieś w pobliżu.
Padał ożywczy letni deszcz, spłukiwał kurz z zieleni, wesoło bębnił w okno.
Kollberg lubił deszcz, szczególnie w rześkim wydaniu, po dławiącym upale. Z przyjemnością patrzył na ołowiane zwały chmur, które od czasu do czasu się rozsuwały, przepuszczając wachlarzowate snopy słonecznego światła. Pomyślał, że niedługo pojedzie do domu, w najgorszym razie o wpół do szóstej, czyli zważywszy na to, że była sobota, dość późno.
I oczywiście zadzwonił telefon.
– Cześć, tu Strömgren.
– Cześć.
– Odebrałem teleks i nie bardzo wiem, o co chodzi.
– Jaki teleks?
– Nadany z Paryża. Właśnie dostałem przekład. „Poszukiwany Lasalle prawdopodobnie w drodze z Brukseli do Sztokholmu. Rejs specjalny SN X3, przewidywany przylot: Arlanda, osiemnasta piętnaście. Nazwisko: Samir Malghagh. Paszport marokański”.
Kollberg milczał.
– Jest do Becka, ale Beck ma wolne. Nic nie rozumiem. A ty?
– Ja, niestety, rozumiem. Kogo tam macie?
– U nas? Nie licząc mnie, nikogo. Zadzwonić do kryminalnych z Märsty?
– Gdzie?
Brak odpowiedzi.
– Spokojna głowa, poradzę sobie. Powiedziałeś: „kwadrans po szóstej”?
– Osiemnasta piętnaście. Tak tu napisali.
Kollberg spojrzał na zegarek. Parę minut po czwartej. Stosunkowo dużo czasu. Nacisnął widełki telefonu, rozłączył się i wybrał swój numer domowy.
– Wygląda na to, że będę musiał wyskoczyć na Arlandę.
– Jasna cholera – zaklęła Gun.
– Też tak myślę.
– O której wrócisz?
– Mam nadzieję, że nie później niż o ósmej.
– Pospiesz się.
– Tego możesz być pewna. Cześć!
– Lennart?
– Tak?
– Kocham cię. Cześć!
Nie zdążył nic powiedzieć, bo odłożyła słuchawkę. Uśmiechnął się, wstał i wyszedł na korytarz.
– Skacke!!!
Słyszał tylko deszcz, tym razem mniej przyjemny. Przeszedł całe piętro, zanim natknął się na żywą istotę.
– Gdzie, u diabła, jest Skacke?
– Gra w nogę – odparł policjant.
– Co takiego? W godzinach pracy?!
– Powiedział, że to bardzo ważny mecz i że wróci przed wpół do szóstej.
– W jakiej drużynie gra?
– W policyjnej.
– Gdzie?
– Na boisku w Zinkensdamm. Do wpół do szóstej legalnie się zwolnił.
Rzeczywiście się zwolnił, ale to niczego nie zmieniało. Nie bawiła go wyprawa na Arlandę w pojedynkę. Poza tym Skacke był wtajemniczony i mógł przejąć pałeczkę, jak tylko Kollberg uściśnie dłoń panu Ktokolwiek. Jeśli w ogóle do tego dojdzie. Włożył płaszcz przeciwdeszczowy, zszedł do samochodu i pojechał do Zinkensdamm.
Na białych plakatach zobaczył zielony napis: „Sobota 15.00: KS Policja – ZS Reymersholm”. Nad kościołem Marii Magdaleny wisiała przecudna tęcza, a nad boiskiem mżył kapuśniaczek. Po sponiewieranej murawie biegało dwudziestu dwóch przemoczonych zawodników, którym dość niemrawo kibicowało około stu osób.
Kollberg kompletnie nie interesował się sportem. Obrzucił boisko bacznym spojrzeniem, podszedł do przeciwległego dłuższego boku i zauważył niemundurowego policjanta, który stał samotnie przy barierce i nerwowo pocierał dłonie.
– Jesteś kimś w rodzaju menedżera?
Mężczyzna pokiwał głową, nie odrywając oczu od piłki.
– No to ściągnij tu zaraz tego typka w pomarańczowej koszulce, który się właśnie potknął na piłce.
– To niemożliwe. Wykorzystaliśmy wszystkie zmiany. Absolutnie wykluczone. Poza tym zostało tylko dziesięć minut do zakończenia.
– Ile jest?
– Trzy dwa dla Policji. Jeśli wygramy ten mecz…
– No?
– To możemy wejść do… o, nie… uff… do trzeciej ligi.
Dziesięć minut to nie koniec świata. W dodatku mężczyzna wyglądał na tak udręczonego, że Kollberg postanowił go nie dobijać.
– Dziesięć minut to nie koniec świata – powiedział dobrodusznie.
– W dziesięć minut dużo się może wydarzyć – odparł złowieszczo mężczyzna.
Miał rację. Drużyna w zielonych koszulkach i białych spodenkach strzeliła dwie bramki i wygrała, czemu towarzyszyły ochrypłe wiwaty starych pijaczków i innych weteranów, z których głównie składała się publiczność. Skacke dostał kopniaka w nogę i zwalił się jak długi w błotnistą kałużę.
Kiedy Kollberg w końcu do niego dotarł, miał glinę we włosach i sapał jak zajeżdżona lokomotywa. Poza tym był kompletnie załamany.
– Pospiesz się – przynaglił go Kollberg. – Ktokolwiek będzie na Arlandzie kwadrans po szóstej. Musimy go przywitać.
Skacke piorunem zniknął w szatni.
Kwadrans później siedział w samochodzie obok Kollberga, wykąpany, uczesany i schludny.
– Pięknie – mruknął Kollberg. – Żeby dostać takie lanie.
– Mieliśmy publikę przeciwko sobie – powiedział Skacke. – A Reymersholm to jeden z najlepszych zespołów w lidze. Co zrobimy z tym Lasalle’em?
– Porozmawiamy. Szanse na przyskrzynienie są moim zdaniem minimalne. Jeśli go zgarniemy, przypuszczalnie urządzi niezły cyrk, wsiądzie nam na kark Ministerstwo Spraw Zagranicznych i skończy się na tym, że będziemy musieli przepraszać i giąć się w lansadach. Nasza jedyna możliwość to zbić go z pantałyku, żeby się odsłonił. Ale jeśli jest tak szczwany, jak o nim mówią, na pewno nie da się nabrać. Jeżeli to w ogóle on.
– Jest bardzo groźny, prawda?
– Tak, podobno tak. Ale nie dla nas.
– Czy nie powinniśmy go śledzić, żeby zobaczyć, jakie ma plany? Myślałeś o tym?
– Myślałem o tym, ale uważam, że mój pomysł jest lepszy, bo istnieje cień szansy, że straci rezon. A jeśli nie, to go przynajmniej nastraszymy. – Kollberg umilkł na chwilę. – Jest przebiegły i bezwzględny, ale niezbyt rozgarnięty. I w tym nasza nadzieja. – Znów umilkł, po czym dodał z przekąsem: – Naturalnie większość policjantów też nie grzeszy nadmiarem rozumu, więc pod tym względem szanse są wyrównane.
Na autostradzie prowadzącej na północ był duży ruch, ale mieli sporo czasu i Kollberg jechał z umiarkowaną prędkością. Skacke zaczął się wiercić. Kollberg zerknął na niego podejrzliwie.
– Co ty wyprawiasz?
– Nie cierpię tej kabury z szelkami.
– Nosisz pistolet?
– Jasne.
– Nawet kiedy grasz w piłkę?
– No nie, na czas meczu zamykam go w szafce.
– Cymbał.
Kollberg, odkąd sięgał pamięcią, nie nosił broni. Należał do żarliwych orędowników całkowitego rozbrojenia policji.
– Gunvald Larsson ma taki klips, który przypina do paska u spodni – powiedział Skacke. – Ciekawe, skąd go wytrzasnął.
– Pan Larsson najchętniej chodziłby z niklowaną spluwą Smith & Wesson czterdzieści cztery Magnum z rzeźbioną rękojeścią z Gonçalo Alves, o średnicy lufy osiem i trzy ósme cala, ze srebrną cyzelowaną tabliczką imienną.
– Jest coś takiego?
– O, tak. Kosztuje przeszło tysiąc koron i waży plus minus półtora kilo.
Milczeli dłuższą chwilę. Skacke siedział sztywno i nerwowo zwilżał wargi czubkiem języka. Kollberg lekko szturchnął go łokciem.
– Wyluzuj, chłopaku. Nic nadzwyczajnego się nie stanie. Pamiętasz rysopis?
Skacke niepewnie skinął głową i resztę drogi mruczał coś do siebie z miną winowajcy.
Samolot Caravelle Belgijskich Linii Lotniczych Sabena wylądował z dziesięciominutowym opóźnieniem. Kollberg ziewał od ucha do ucha, mając serdecznie dosyć Arlandy i zestresowanego młodszego kolegi. Przez szklane drzwi patrzyli na kołującą maszynę. Kollberg stał tuż przy drzwiach, Skacke pięć metrów dalej, w głębi poczekalni. Rutyna. Nie musieli tego z sobą uzgadniać.