– Żadne nazwisko nic mi nie mówi – stwierdził Hammar.
– Ani mnie – przyznał Martin Beck.
Kollberg wzruszył ramionami.
– Jeśli was to uszczęśliwi, spieszę donieść, że Roth byt złodziejem, Söderberg chleje na umór, a Anna-Kajsa Modig się łajdaczy – powiedział Gunvald Larsson.
Zadzwonił telefon. Kollberg odebrał, przysunął do siebie notatnik i wyjął długopis z kieszonki na piersi.
– A, to ty. No, dawaj.
Patrzyli na niego w milczeniu.
– To był Rönn – wyjaśnił Kollberg, odkładając słuchawkę. – Sytuacja wygląda następująco: Madeleine Olsen prawdopodobnie z tego nie wyjdzie. Oparzenia na powierzchni osiemdziesięciu procent ciała plus wstrząśnienie mózgu i skomplikowane złamanie kości udowej.
– Wszędzie miała rude włosy – dodał Gunvald Larsson.
Kollberg spojrzał na niego badawczo i kontynuował:
– Söderberg i jego żona zatruli się czadem, rokowania są niezłe. Max Karlsson ma oparzenia na powierzchni trzydziestu procent i przeżyje. Carla Berggren i Anna-Kajsa Modig nie odniosły żadnych obrażeń fizycznych, ale obie są w głębokim szoku, Karlsson też. Na razie sobie z nimi nie porozmawiamy. Całkiem okej są tylko dzieci.
– Czyli to mógł być zwyczajny pożar – skonstatował Hammar.
– Gówno prawda! – warknął Gunvald Larsson.
– Nie powinieneś pójść do domu i się położyć? – zaproponował Martin Beck.
– Chcielibyście, co?!
Dziesięć minut później przyszedł Rönn i z najwyższym zdumieniem wbił wzrok w Gunvalda Larssona.
– Co ty, jak rany, tu robisz?!
– Dobre pytanie – odparł Gunvald Larsson.
Rönn z wyrzutem popatrzył po innych.
– Odbiło wam? Zbieraj się, Gunvald, jedziemy.
Gurwald Larsson posłusznie wstał i ruszył do drzwi.
– Moment – powstrzymał go Martin Beck. – Mam jedno pytanie. Dlaczego śledziłeś Görana Malma?
– Nie mam zielonego pojęcia – odparł Gunvald Larsson i wyszedł.
W głównej kwaterze śledczej zaległa cisza. Wszyscy oniemieli.
Po kilku minutach Hammar coś wybełkotał i opuścił pokój. Martin Beck zaczął czytać gazetę. Trzydzieści sekund później Kollberg zrobił to samo. I tak sobie siedzieli, dopóki nie wrócił Rönn.
– Gdzie go podrzuciłeś? – zagadnął go Kollberg. – Do Skansenu?
– O co ci chodzi? Kogo podrzuciłem?
– Pana Larssona.
– Jeśli pijesz do Gunvalda, to leży w szpitalu na Södermalmie ze wstrząśnieniem mózgu. Długo nie będzie mógł mówić ani czytać. A czyja to wina?
– Nie moja.
– Właśnie że twoja. Aż mnie ręka świerzbi, żeby ci przyłożyć.
– Przestań mnie ochrzaniać.
– Ochrzan to za mało. Zawsze byłeś chamski wobec Gunvalda. Ale tym razem miarka się przebrała.
Einar Rönn, Norrlandczyk, spokojny i dobroduszny, nigdy dotąd nie stracił panowania nad sobą. W ciągu piętnastoletniej znajomości Martin Beck nigdy nie widział go rozeźlonego.
– Co za fart, że ma przynajmniej jednego kumpla – kąśliwie zauważył Kollberg.
Rönn zrobił krok w jego stronę i zacisnął pięści.
Martin Beck szybko się podniósł i stanął między nimi.
– Daj spokój, Lennart. Nie pogarszaj sprawy.
– Sam nie jesteś lepszy – wypalił Rönn. – Dobrana z was para kanalii.
Kollberg wyprostował plecy.
– Do jasnej cholery…
– Opanuj się, Einar – powiedział Martin Beck. – Przecież powinniśmy się zorientować, że coś z nim nie tak.
– O to mi chodzi.
– Ja nie zauważyłem jakiejś wielkiej różnicy – nonszalancko zareplikował Kollberg. – Podejrzewam, że trzeba być na równie wysokim poziomie intelektualnym, żeby…
Do pokoju wpadł Hammar.
– Dziwnie wyglądacie. Co się dzieje?
– Nic – odrzekł Martin Beck.
– Nic? Einar jest czerwony jak rak. Chcecie się bić? Żadnej brutalności w szeregach policji, jeśli łaska!
Zadzwonił telefon. Kollberg chwycił słuchawkę jak tonący brzytwę.
Twarz Rönna pomału odzyskała naturalną barwę. Tylko nos, jak zawsze, pozostał czerwony.
Martin Beck kichnął.
– Skąd, do cholery, mam wiedzieć? – rzucił Kollberg do słuchawki. – Jakie zwłoki? – Z hukiem się rozłączył i westchnął. – Idiota z lekarskiej sądówki chciał się dowiedzieć, kiedy można przewieźć ciała. Czy w ogóle są jakieś ciała?
– Czy któryś z panów w ogóle był na pogorzelisku? – jadowicie spytał Hammar.
Odpowiedziało mu milczenie.
– Może nie zaszkodziłaby krótka wizyta w celach poznawczych.
– Mam trochę papierkowej roboty – rzekł Rönn.
Martin Beck skierował się do drzwi. Kollberg wzruszył ramionami, wstał i poszedł za nim.
– To na pewno najzwyklejszy pożar – mruknął pod nosem Hammar.
Rozdział 5
Pogorzelisko było tak szczelnie ogrodzone, że żaden śmiertelnik nie był w stanie dostrzec nic więcej prócz policjantów. Ledwie Martin Beck i Kollberg zdążyli wysiąść z samochodu, zaczepiło ich dwóch funkcjonariuszy.
– Hola, dokąd to?! – odezwał się pierwszy nabzdyczonym tonem.
– Poza tym chyba wiecie, że tak się nie parkuje – dodał drugi.
Martin Beck zamierzał się wylegitymować, ale Kollberg powstrzymał go ruchem dłoni i zapytał:
– Przepraszam, jak godność pana policjanta?
– Nic wam do tego – odparował pierwszy.
– Ruchy, ruchy – włączył się drugi. – Bo będą nieprzyjemności.
– Na pewno – przytaknął Kollberg. – Pytanie, kto je będzie miał.
Zły humor Kollberga wyraźnie dał się zauważyć w jego wyglądzie. Stary, zmiętoszony kapelusz zsunął na tył głowy, granatowy trencz furkotał na wietrze, kołnierzyk koszuli był rozpięty, z prawej kieszeni marynarki zwisał krawat.
Policjanci wymienili znaczące spojrzenia. Jeden zrobił krok do przodu. Obaj byli rumiani i mieli okrągłe niebieskie oczy. Martin Beck uznał, że wzięli Kollberga za nietrzeźwego i za chwilę dojdzie do rękoczynów. Oczywiście Kollberg w pół minuty zmasakrowałby ich na duszy i ciele i mieli spore szanse obudzić się następnego dnia jako bezrobotni. Ponieważ Martin Beck nie chciał niczyjego nieszczęścia, błyskawicznie wyjął legitymację i podetknął ją pod nos agresywniejszego policjanta.
– Nie powinieneś był tego robić – wysyczał Kollberg.
Martin Beck spojrzał na policjantów.
– Musicie się jeszcze sporo nauczyć – powiedział łagodnie. – Chodźmy, Lennart.
Zobaczyli obraz nędzy i rozpaczy. Z domu pozostała kamienna podmurówka, jeden komin i sterta zwęglonych desek przemieszanych z poskręcanym żelastwem, osmalonymi cegłami i dachówkami. Nad wszystkim unosił się swąd dymu i spalenizny. Pół tuzina ekspertów w szarych kombinezonach pełzało w ruinach, ostrożnie rozgarniając popiół kijami i łopatkami. Na podwórzu rozstawiono dwa duże sita sortownicze. Wokół wciąż wiły się węże gaśnicze, a poniżej, na ulicy czerwienił się wóz strażacki. W szoferce dwóch strażaków grało na zapałki.
Dziesięć metrów dalej stał wysoki ponury osobnik z fajką w zębach i rękami w kieszeniach jesionki. Fredrik Melander, inspektor ze sztokholmskiego wydziału do spraw przemocy fizycznej, weteran skomplikowanych operacji dochodzeniowo-śledczych. Słynął z logicznego myślenia, fenomenalnej pamięci i stoickiego spokoju. W węższym gronie znano go głównie z tego, że ilekroć był potrzebny, najczęściej przesiadywał w toalecie. Nie imponował poczuciem humoru, był skąpy i nudny, nie miewał błyskotliwych pomysłów ani nagłych olśnień. Krótko mówiąc, pierwszorzędny policjant.