Выбрать главу

– Właśnie teraz. Jest na górze. Z tej strony. Kładzie się.

W dwadzieścia pięć sekund później syreny ucichły. Dla Rönna oddalanego o pół kilometra była to tylko nieznaczna zmiana, lecz w chwilę później znowu zobaczył cień na dachu, dalej, w głębi, zobaczył podnoszącą się postać i powiedział:

– Martin! Chodź!

Teraz jego głos drżał z podniecenia. Nikt nie odpowiedział.

Gdyby Rönn był dobrym strzelcem, a nie był, i gdyby miał karabin z celownikiem, a nie miał, miałby szansę trafienia w tę postać. Gdyby się odważył wystrzelić, co wątpliwe. Bo teraz ten, którego widział, mógł być Martinem Beckiem.

Dla Einara Rönna nie miało większego znaczenia, że bezpieczniki w strażackim wozie wysiadły i ryk syren ucichł.

Dla Martina Becka miało to rozstrzygające znaczenie.

W chwili gdy dostał sygnał od Rönna, wypuścił radio, wyśliznął się przez okno i błyskawicznie wspiął się na taras. Wprost przed sobą widział pozbawioną okien tylną ścianę nadbudówki z wąskimi zardzewiałymi żelaznymi schodkami. Gdy dźwięk ochronny urwał się, znajdował się na tychże schodkach w drodze na dach, z pistoletem w ręce. Po przeraźliwie wibrującym hałasie nastąpiła cisza absolutna. Lufa pistoletu uderzyła o żelazne schodki wydając wyraźny dźwięk.

Martin Beck wydostawał się na dach. Już miał głowę i ramiona nad kantem. Dwa metry ponad nim stał Åke Eriksson na szeroko rozstawionych nogach, z pistoletem wymierzonym w jego pierś. Martin Beck trzymał swego Waltera zwróconego ukośnie w górę i w bok, wciąż jeszcze był w ruchu.

Co zdążył pomyśleć?

Że już za późno.

Że poznał Erikssona o wiele lepiej niż przypuszczał, blond wąsy, odczesane do tyłu włosy.

Maska gazowa zsunięta na kark.

Tyle zdążył zobaczyć. I dziwacznego kształtu Hammerlina z potężną kolbą i stalowoniebieskim materiałem kwadratowej lufy. Pistolet wpatrywał się w niego czarnym okiem śmierci.

Przeczytał to gdzieś.

A przede wszystkim za późno na wszystko.

Eriksson strzelił. W ułamku sekundy zobaczył niebieskie oczy. I błysk wystrzału. Kula trafiła go w pierś. Jak topór.

29

Taras przeznaczony do trzepania położony był dwa metry niżej od krawędzi dachu i miał trzy metry długości. Wąska zardzewiała drabinka żelazna umocowana pierścieniem do żółto tynkowanej ściany prowadziła na kryty czarną blachą dach. W każdej z krótszych, poprzecznych ścian znajdowały się zamknięte drzwi. Wysoka osłona od strony podwórza składała się z grubych płyt metalowego szkła, a nad osłoną przebiegała belka łącząca boczne ścianki. Na podłodze z glazurowanej cegły stał ruchomy trzepak.

Martin Beck leżał na wznak na śliskiej kratce z żelaznych prętów. Z głową przechyloną w tył, oparty karkiem o słupek ramy stojaka.

Powoli wracał do przytomności. Otworzył oczy i spojrzał w jasnobłękitne niebo. Potem zaćmiło mu spojrzenie, znowu zamknął oczy.

Przypominał sobie, a raczej czuł straszliwe pchnięcie w pierś, i że leci, ale nie pamiętał, czy dotknął ziemi. Czy spadł na podwórze? Z wysokości domu? Czy można przeżyć taki upadek?

Martin Beck spróbował podnieść głowę, żeby się rozejrzeć, ale gdy mięśnie się napięły, taki ból go prześwidrował, że znowu na chwilę stracił świadomość. Nie ponawiał więc usiłowań, spoglądał spod półprzymkniętych powiek, nie ruszając głową. Widział drabinkę, czarny kant dachu i pojął, że spadł nie więcej niż dwa metry.

Zamknął oczy. Usiłował poruszać kolejno rękami i nogami, ale każdy wysiłek sprawiał mu dotkliwy ból. Domyślał się, że co najwyżej jedna kula trafiła go w pierś i doznawał pewnego zdziwienia, że żyje. Nie pojawiało się jakoś natomiast owo zawrotne uczucie szczęścia, jakie bohaterów powieści zwykle w podobnych sytuacjach opanowuje.

Ciekaw był, ile czasu upłynęło od chwili gdy został trafiony, i czy dostał więcej strzałów już po utracie przytomności. Czy strzelający był wciąż jeszcze na dachu? Teraz nie słyszał strzałów.

Martin Beck widział jego twarz, twarz dziecka i starego człowieka jednocześnie. Jak to możliwe? I oczy oszalałe od strachu, nienawiści czy rozpaczy, a może tylko zupełnie puste.

Martinowi Beckowi zdawało się, że w pewnej mierze rozumie tego człowieka, że ma swój udział w winie wobec niego i że musi mu pomóc, ale człowiek z dachu był poza obrębem wszelkiej pomocy.

W ciągu ostatniej doby w jakiejś chwili ostatecznie przekroczył granicę, wszedł w szaleństwo, w świat, gdzie nie istniało nic prócz zemsty, gwałtu i nienawiści.

Teraz leżę tu i chyba umieram, myślał Martin Beck, i jaką winę odpokutuję umierając?

Żadnej.

Przestraszyły go własne myśli i nagle wydało mu się, że całą wieczność tu już leży. Czy człowiek z dachu nie żyje, został ujęty, czy wszystko już skończone, a on leży tu zapomniany, pozostawiony śmierci, pod stojakiem do trzepania.

Próbował wołać, ale z gardła wydobył mu się tylko charkot i poczuł w ustach smak krwi.

Leżał więc nieruchomo i zastanawiał się, skąd ten potężny szum wkoło niego. Coś jak silny wiatr poruszający korony drzew, albo przypływ bijący o brzeg morski, a może to jakiś wentylator w pobliżu?

Martin Beck czuł, że zapada w cichą, miękką ciemność, w której szum zamierał, a jemu wcale nie chciało się bronić przed tym zapadaniem. Znowu szum powraca i pod powiekami w krwawym świetle migotanie fosforycznych błysków – nim znowu zapadł w ciemność, zrozumiał, że ten szum jest w nim samym.

Świadomość odpływała i powracała, odpływała i powracała jak rozkołysana leniwa, miękka fala, przez głowę przepływały majaki, strzępy myśli, których już nie mógł utrzymać. Słyszał pomruk, dalekie dźwięki, głosy, narastający hałas, ale już go nic właściwie nie obchodziło.

Zapadał coraz głębiej w bezdeń groźnej ciemności.

30

Kollberg nerwowo stukał w krótkofalówką.

– Co się dzieje?

W aparacie odezwały się jakieś trzaski i to było wszystko chwilowo.

– Co się dzieje? – powtórzył.

Gunvald Larsson właśnie podchodził do niego długim krokiem.

– Z wozem strażackim? Krótkie spięcie.

– Nie o strażaków mi chodzi – odparł Kollberg. – Co się dzieje z Martinem? Halo. Halo. Przechodzę na odbiór.

Trzaski, tym razem silniejsze, i wreszcie przebił się głos Rönna, ucichający i niewyraźny. Powiedział:

– Co się stało?

– Nie wiem – krzyknął Kollberg. – Co widzisz?

– W tej chwili nic.

– A co widziałeś przedtem?

– Trudno powiedzieć. Wydaje mi się, że Erikssona. Doszedł na brzeg dachu, dałem sygnał Martinowi. Potem…

– Tak – niecierpliwił się Kollberg. – Nie możesz prędzej?!

– Potem syreny ucichły i Eriksson zaraz się wyprostował. Stał plecami do mnie.

– Martina widziałeś?

– Nie, ani przez chwilę.

– A co teraz?

– Zupełnie nic – odpowiedział Rönn. – Nikogo tam nie ma.

– Cholera – powiedział Kollberg i opuścił rękę z walkie-talkie.

Gunvald Larsson skrzywił się z niezadowoleniem.

Stali na Observatoriegatan, tuż przy rogu Dalagatan, niecałe sto metrów od domu. Był tam także Malm i wielu innych.

Podszedł oficer straży pożarnej.

– Czy wóz z drabiną ma tam zostać?