Выбрать главу

Podszedłszy bliżej zobaczyli, że chłopiec jest młodszy niż się wydawał na odległość. Był wysoki, prawie jak Martin Beck, ale wyglądał najwyżej na piętnaście lat.

– Nazywam się Stefan – powiedział. – Mama czeka na górze.

Podążyli za nim na drugie piętro, gdzie drzwi były uchylone. Chłopiec wskazał im drogę przez przedpokój i hall do pokoju bawialnego.

– Zaraz przyprowadzę mamę – wymamrotał i zniknął w hallu.

Martin Beck i Rönn stojąc na środku pokoju rozglądali się dokoła. Bardzo tu było schludnie.

W głębi pokoju ustawiony był komplet mebli pochodzących, z wyglądu sądząc, z lat czterdziestych, złożony z kanapki, trzech miękkich, wykonanych z jasnego polerowanego drzewa foteli w kwiecistych kretonowych pokrowcach, i z owalnego stolika z takiegoż jasnego drzewa. Na stole leżała biała ażurowa serwetka z frywolitek, a na środku serwetki stał kryształowy wazon z czerwonymi tulipanami. Dwa okna pokoju wychodziły na ulicę, za białymi koronkowymi firankami widniały w nich pędy dobrze utrzymanych roślin doniczkowych. Jedną z krótszych ścian całkowicie zakrywała mahoniowa błyszcząca półka na książki, w połowie wypełniona tomami w skórzanej oprawie, a w połowie pamiątkami i bibelotami. Umeblowania dopełniały rozrzucone pod ścianami polerowane stoliczki, dźwigające srebrne i kryształowe drobiazgi, i czarne pianino z wiekiem opuszczonym na klawiaturę. Na pianinie stały rzędem oprawione w ramki fotografie rodzinne. Na ścianach wisiały martwe natury i pejzaże w szerokich ozdobnych złoconych ramach. U sufitu lśniła kryształowa korona, pod nogami mieli puszysty wschodni dywan koloru czerwonego wina.

Obserwując te szczegóły Martin Beck nasłuchiwał: od strony hallu zbliżały się kroki. Rönn poszedł do półki i podejrzliwie oglądał mosiężną czaszkę rena, ozdobioną z jednej strony jaskrawo barwnym obrazkiem, przedstawiającym górskie karłowate brzozy, renifera i Lapończyka, a także słowo „Arjeplog” wypisane czerwonymi pełnymi zawijasów literami.

Do pokoju weszła pani Nyman wraz z synem. Ubrana w czarną wełnianą suknię, czarne pończochy i pantofle, w ręce ściskała białą chusteczkę. Była zapłakana.

Martin Beck i Rönn przedstawili się. Z jej miny można było wywnioskować, że nigdy o nich nie słyszała.

– Proszę usiąść – powiedziała sadowiąc się w jednym z kwiecistych foteli.

Gdy usiedli, spojrzała na nich z rozpaczą.

– Co się właściwie stało? – powiedziała głosem, który zdawał się nieco ostry.

Rönn wyciągnął chustkę i długo i starannie ucierał swój czerwony nos. Martin Beck wcale nie oczekiwał jakiejkolwiek pomocy z jego strony.

– Jeśli ma pani w domu jakieś środki uspokajające, jakieś tabletki, to wydaje mi się, że dobrze byłoby zażyć kilka – powiedział.

Chłopiec podniósł się z taboretu przy pianinie i powiedział:

– Tatuś ma… w łazience jest pudełko restonilu. Czy przynieść?

Martin Beck skinął głową. Chłopiec wyszedł do łazienki i wrócił z tabletkami i szklanką wody. Martin Beck sprawdziwszy etykietę wytrząsnął dwie pastylki na wieczko pudełka, a pani Nyman przełknęła je posłusznie, popijając łykiem wody.

– Dziękuję – powiedziała. – A teraz zechcą panowie być tak uprzejmi i wyjaśnić, czego panowie sobie życzą. Stig nie żyje, i ani ja, ani panowie nic na to nie poradzimy. – Przycisnęła chusteczkę do ust i powiedziała zdławionym głosem: – Dlaczego nie pozwolono mi do niego iść, to przecież mój mąż. Co oni z nim zrobili w tym szpitalu. Ten doktor… taki dziwny się wydawał…

Syn podszedł i usiadłszy na oparciu jej krzesła, otoczył ją ramieniem.

Martin Beck wykręcił się na krześle tak, by znaleźć się naprzeciw niej, zerknął na Rönna, cicho tkwiącego na sofie, i rzekł:

– Pani Nyman, nie choroba była powodem śmierci pani męża. Ktoś zakradł się do jego pokoju i zabił go.

Kobieta wlepiła w niego oczy i poznał po jej spojrzeniu, że parę sekund minęło, nim zrozumiała sens tego, co powiedział. Opuściła rękę trzymającą chusteczkę i przycisnęła ją do piersi. Zbladła.

– Zabił? Ktoś go zabił? Nie rozumiem.

Synowi zbielały nozdrza i mocniej ogarnął ramiona matki.

– Kto? – powiedział.

– Nie wiemy. Pielęgniarka znalazła go na podłodze w jego pokoju, tuż po drugiej. Ktoś wszedł przez okno i zabił go bagnetem. Stało się to zapewne tak szybko, że nie zdążył pojąć, co się dzieje.

Tak powiedział Martin Beck.

– Wszystko wskazuje na to, że został zaskoczony – rzekł Rönn. – Gdyby zdążył zareagować, próbowałby się bronić, a nic o tym nie świadczy.

Kobieta popatrzyła na Rönna.

– Ale dlaczego? – powiedziała.

– Nie wiemy – rzekł Rönn.

I na tym koniec.

– Chcemy się dowiedzieć, pani mogłaby może nam w tym dopomóc – rzekł Martin Beck. – Nie chcemy pani niepotrzebnie dręczyć, ale o parę rzeczy musimy spytać. Przede wszystkim: czy przychodzi pani na myśl ktoś, kto mógłby to zrobić?

Kobieta bezradnie potrząsnęła głową.

– Nie wiadomo pani, czy nie był przez kogoś szantażowany? Czy nie było kogoś, kto mógłby chcieć jego śmierci? Kogoś, kto mógłby mu grozić?

Znów potrząsnęła głową.

– Nie – powiedziała. – Dlaczego ktoś miałby mu grozić?

– Ktoś, kto go nienawidził.

– A dlaczego miałby go ktoś nienawidzić?

– Proszę pomyśleć – powiedział Martin Beck. – Czy nic nie wiadomo pani o kimś, kto czuł się skrzywdzony przez pani męża. Był przecież policjantem, robienie sobie wrogów należy do tego zawodu. Mąż nigdy nie wspominał, że ktoś miał do niego złość albo odgrażał się?

Wdowa błędnie spojrzała na syna, potem na Rönna i znowu na Martina Becka.

– Nic takiego nie mogę sobie przypomnieć. A przecież bym pamiętała, gdyby coś mówił.

– Tatuś w domu nie rozmawiał o swojej pracy – powiedział Stefan. – Chyba lepiej byłoby spytać o to w komisariacie.

– To także zrobimy – odparł Martin Beck. – Jak długo chorował?

– Długo, dokładnie nie pamiętam – chłopiec spojrzał na matkę.

– Od czerwca zeszłego roku – wyjaśniła. – Tuż przed świętym Janem zachorował, miał straszne bóle brzucha i zaraz po święcie poszedł do doktora. Doktor przypuszczał, że to wrzód żołądka i dał mu zwolnienie. Od tego czasu ciągle miał zwolnienie i był u wielu lekarzy. Każdy mówił co innego i inne lekarstwa zapisywał. W końcu trzy tygodnie temu pojechał do szpitala, tam też przez cały czas tylko robili obserwacje i mnóstwo różnych badań, i nie doszli, co to właściwie takiego.

Zdawało się, że gadanina odwraca jej myśli i pomaga przezwyciężyć szok.

– Tatuś przypuszczał, że to rak – powiedział chłopiec. – Lekarze mówili, że nie. Ale wciąż okropnie źle się czuł.

– A co robił przez ten czas? Zupełnie nie pracował od zeszłego lata?

– Nie pracował – powiedziała pani Nyman. – Był naprawdę okropnie słaby. Ataki bólu trwały po kilka dni z rzędu, wtedy musiał leżeć w łóżku. Łykał mnóstwo pigułek, ale niewiele pomagały. Jesienią chodził czasem do komisariatu, żeby dojrzeć wszystkiego, jak mówił, ale pracować nie mógł.

– I nie przypomina sobie pani, żeby kiedy powiedział albo zrobił coś, co mogłoby mieć związek z tym, co się stało? – spytał Martin Beck.

Potrząsnęła głową i zaczęła szlochać z suchymi oczami. Jej spojrzenie omijało Martina Becka, pustym wzrokiem wpatrywała się przed siebie.

– Masz rodzeństwo? – zwrócił się Rönn do chłopca.

– Tak, siostrę, ale jest zamężna i mieszka w Malmö.