Выбрать главу

– Cześć, Jimmy – przywitała swego asystenta, wchodząc do biura z postanowieniem, że będzie pracować tu tak długo, dopóki nie usłyszy, że jest zwolniona.

Pomimo buntu, pierwsze godziny pracy upłynęły na podskakiwaniu za każdym razem, gdy zadzwonił telefon lub otworzyły się drzwi. Ciekawe, czy sam ogłosi wyrok, czy każe to zrobić personalnemu?

Nadeszło południe, a ona wciąż miała pracę u Vaseya i zaczynała już wątpić, czy Naylor Massingham będzie chciał ją wyrzucić. Wyszła na lunch z uczuciem, że może spokojnie patrzeć w przyszłość. Za cóż zresztą miałby ją wyrzucić? Jej praca była bez zarzutu!

Wróciła z lunchu za dziesięć druga, w zupełnie niezłym nastroju. Dokładnie o drugiej zadzwonił telefon. Odebrał Jimmy.

– To do ciebie – szepnął, zasłaniając dłonią słuchawkę. – Panna Russell.

Nazwisko nic jej nie powiedziało.

– Co za panna Russell? – zapytała.

Przez chwilę zastanawiał się i już myślała, że jej wszystkowiedzący asystent zawiódł, kiedy wyszeptał:

– Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to panna Moira Russell, sekretarka pana Massinghama.

– Dzięki – uśmiechnęła się Leith. Jej dobry nastrój prysnął. – Leith Everett – przedstawiła się, opanowując nerwy.

– O, dzień dobry pani, panno Everett – grzecznie powitała ją Moira Russell. – Jestem sekretarką pana Massinghama – dodała na wszelki wypadek. – Pan Massingham chciałby widzieć się z panią…

– Teraz? – zapytała Leith pozornie spokojnym głosem, ale serce podskoczyło jej.

– Jest teraz bardzo zajęty. Jeżeli może pani nie oddalać się zbytnio i czekać na wezwanie, zadzwonię, kiedy uda mu się znaleźć dla pani czas – uprzejmie oznajmiła sekretarka.

Leith nie zapytała nawet, po co pan Massingham chce się z nią widzieć – nie musiała tego robić. Doskonale wiedziała, co jej powie.

– Dziękuję, postaram się – odparła równie uprzejmie i odłożyła słuchawkę. Aż trzęsła się z gniewu, że ten typ wyrzuci ją z pracy, choć naprawdę nie ma za co.

Czekała, choć sama nie wiedziała dlaczego. Pewnie częściowo z powodu ogromnego długu hipotecznego, który ma do spłacenia. A może to upór i duma kazały jej czekać na wezwanie Moiry Russell. Ta sama duma, która każe jej zaraz zapytać Naylora Massinghama, czy ma lepszy powód do wyrzucenia jej z pracy niż miłosne perypetie jego kuzyna.

Nadeszła trzecia, potem czwarta, a Leith wciąż nie otrzymała wezwania i niepokoiła się coraz bardziej.

Około piątej zaczęła kląć swego pracodawcę w żywy kamień.

– Zostajesz, Leith? – Jimmy wiedział, że Leith nie liczy godzin pracy i nieraz zostaje, żeby wykończyć jakąś robotę.

– O, niedługo wychodzę – odparła lekko.

– Chcesz, żebym został?

– Idź, idź – odpowiedziała z uśmiechem. – Z tym powinnam poradzić sobie sama.

Czy aby na pewno? – zastanawiała się po jego wyjściu. Lubiła swoją pracę, potrzebowała jej, towarzystwo budowlane, któremu spłacała hipotekę, też pewnie wolałoby, żeby utrzymała to dobrze płatne zajęcie. Ale nie miała pojęcia, jak to zrobić, jeśli ta świnia z nowego skrzydła powie jej: wynoś się.

O szóstej, kiedy nawet najwięksi maruderzy poszli już do domu, Leith zmieniła zdanie. W tej chwili gotowa była dość dokładnie powiedzieć Massinghamowi, gdzie ma tę posadę. W następnej minucie już zmieniła zdanie, ale jedno było pewne: należy zacząć działać.

Złapała słuchawkę telefonu. Szybko znalazła numer w spisie i – pewna, że Moira Russell już dawno poszła do domu – zadzwoniła.

– Sekretarka pana Massinghama – odezwał się jasny głos Moiry i Leith pojęła, że, podobnie jak szef, Moira pracuje do późna.

– Tu Leith Everett – oznajmiła oficjalnie i, nie dając sekretarce dojść do słowa, ciągnęła dalej. – Czy może pani przeprosić pana Massinghama? Muszę już wyjść… mam ważne spotkanie.

Po co dodałam tę ostatnią bzdurę, zastanawiała się, kierując się w stronę parkingu. Może, mimo osobistego stosunku do Naylora Massinghama, uznała, że dobre wychowanie tego wymaga?

Wycofywała swój samochód, kiedy spostrzegła jaguara, którego po raz pierwszy ujrzała… Boże, czy rzeczywiście wczoraj rano? Jeżeli należy do Naylora Massinghama, a tego była niemal pewna, to znaczy, że jej szef jeszcze pilnie pracuje. Doskonale! To go będzie trzymać z dala od Olindy Bray!

Wielkie nieba! A to skąd mi się wzięło – zdumiała się Leith. Przecież w ogóle jej nie obchodzi, z iloma przepysznymi blondynkami się spotyka!

Nie była bardzo głodna, ale po powrocie zrobiła sobie filiżankę herbaty i kanapkę. Martwiła się, oczywiście, wiedziała, że będzie się martwić. Nie żałowała, że poszła do domu – w końcu, na litość boską, czekała całe popołudnie.

Czuła się tak, jakby ją ktoś przeżuł i wypluł, więc wzięła kąpiel, przebrała się w koszulę nocną i bawełniany szlafrok, wyszczotkowała włosy. Było jeszcze za wcześnie, żeby kłaść się spać – zresztą wiedziała, że i tak będzie jej trudno zasnąć.

Kiedy zastanawiała się, czy jutro też będzie czekać na swój wyrok przez cały dzień, ktoś zadzwonił do drzwi. Poczuła dziwny ucisk w żołądku i zrozumiała, że wcale nie będzie musiała czekać do jutra.

Była jednak zaskoczona, kiedy ujrzała stojącego na progu Naylora Massinghama. Więcej – była tak roztrzęsiona, że zaprosiła go do środka, zaprowadziła do salonu i dopiero zdołała pozbierać myśli. Wtedy też spostrzegła, że musi mieć ze sobą jakieś poufne papiery, skoro zabrał teczkę na górę.

Jego wzrok przesunął się od lśniących, kasztanowych włosów, poprzez pozbawioną makijażu twarz, elegancki szlafroczek, aż po czubki bosych stóp. Leith zapomniała języka w ustach, a wewnętrznie aż drżała z niepokoju, co też usłyszy za chwilę. Rychło jednak odzyskała mowę, kiedy Massingham odezwał się, mierząc ją sardonicznym spojrzeniem:

– W pełnej gali na niezmiernie ważne spotkanie – syknął, po raz kolejny obrzucając wzrokiem jej nocny strój, i dodał równie drwiąco: – A może gość jest już w środku?

– Wcale nie! – wybuchnęła Leith. Nienawidziła Naylora Massinghama całą swoją istotą… jego i tych obraźliwych pytań!

Podniosła błyszczące wrogością oczy. Niewzruszony, wytrzymał jej spojrzenie, nie spiesząc się z wyjawieniem celu swej wizyty, postawił teczkę i zapytał:

– Oczekujesz kogoś, prawda?

Leith zaczerpnęła tchu, żeby odzyskać spokój, po czym podjęła walkę – bo tak traktowała ich rozmowę -jego własną bronią.

– Nie mam dziś spotkania z Travisem, bo pewnie o to panu chodzi – oznajmiła chłodno.

– O tak, wiem – odparł łaskawie. – Wyjechał dzisiaj za granicę w interesach.

– W nadziei, że mu wywietrzeję? – zapytała, nie dając poznać po sobie zaskoczenia. Wczoraj jeszcze Travis nic nie wspominał o wyjeździe. Gdzieś za tym kryła się ręka Massinghama. Travis powiedział, że kuzyn bardzo szanował jego ojca. Czy ten szacunek nie był przypadkiem wzajemny? A może zmówili się, że Travisowi dobrze zrobi krotki wyjazd?

– Wcale tego nie oczekuję – odparł i dodał ostro:

– Chciałem po prostu sprawdzić, ilu masz bliskich przyjaciół płci męskiej.

Leith zamrugała powiekami, słysząc tę bezczelność.

– Wiem, że w biurze nosisz etykietkę „nie dotykać eksponatu" – ciągnął tymczasem (przynajmniej tyle, pomyślała Leith) – ale powiedz mi, odkąd to nosisz kapelusz myśliwski?

– Kape… – urwała, przeklinając jego spostrzegawczość. Z salonu nie mógł widzieć wieszaka na płaszcze i kapelusze, a jednak wiedział co na nim wisi.

– Kapelusz nie należy do mnie-odparła z godnością.

– Niemożliwe – warknął.

Leith rzuciła mu wymowne spojrzenie.