Выбрать главу

Przed nim stał otulony w intensywną jasność młodzieniec o idealnie obojętnej, pozbawionej jakiejkolwiek ekspresji twarzy. Meredith czuł jak zimny pot występuje mu na czoło. To… To… To był Bóg! Widział… Miał przed sobą Boga! Przełknął ślinę i był to jedyny odgłos w absolutnej ciszy, która zaległa wokół. O… O… Czy można pomyśleć: „O Bogowie!” w obecności Boga? – skądś przyszła głupia myśl.

Bóg ukląkł przed nim i zastygł w pozycji żebraczej, ujmując czarownika pod kolana. Gdyby… Gdyby to był zwykły potrzebujący, jakiś tam wiejski proszalnik, znaczyłoby to, że nie ma czym zapłacić i prosi o darmową poradę. Ale Bóg? Czarownik powinien uderzyć go kijem w plecy – „Pomoc będzie ci udzielona” – lub w podłogę – „Odejdź”. Ale jak uderzyć Boga?! Z najwyższym trudem, pokonując paraliż nagle drżącej ręki, podniósł kij i dosłownie musnął, nie nawet nie musnął, po prostu zbliżył go do pleców Boga. Świetlisty młodzieniec wyprostował się, ciągle jednak klęcząc.

– Panie, potrzebuję pomocy.

– S… – Meredith chciał powiedzieć „słucham”, ale obyczaj nakazywał inaczej. – No… No co tam? – z trudem przeszło mu przez gardło.

– Panie – oczy na twarzy Boga wydawały się namalowane, były tak nieruchome, tak pozbawione jakiegokolwiek wyrazu, że przywodziły na myśl bardziej oczy trupa niż żyjącej osoby – Chcę, żebyś udał się na wyspę Zakonu.

– Ale… – Meredith przełknął ślinę. – Przecież nie wolno… – poniewczasie zdał sobie sprawę, że Bóg przecież może łamać boskie prawa.

– Wiem – martwe oczy nie drgnęły ani na jotę. – Chcę, żebyś poszedł do czarownika wyspy.

Meredith czuł, jak jakaś obręcz zaciska mu się wokół gardła. Czarownik wyspy. Najpotężniejszy czarownik całego świata. Ktoś, kto rządził Zakonem, a poprzez Zakon sprawami wszystkich cywilizowanych państw, wszystkich królestw, księstw, nawet cesarstwa Luan. Bogowie… – ugryzł się w język. Przecież na wyspę nie miał wstępu absolutnie nikt. A kara za złamanie zakazu była tylko jedna. Meredith miał nadzieję, że boska opieka pozwoli mu spotkać się z czarownikiem Zakonu, bez utraty głowy ściętej przez mistrza topora.

Bóg odpowiedział tak, jakby czytał w jego myślach.

– Nie pomogę ci – nienaturalnie nieruchome, jakby wyciosane w kamieniu oblicze, ani na moment nie zmieniło swojego położenia. – Chcę, żebyś powiedział czarownikowi, że za długo już żyje. Powiedz mu, żeby umarł.

Meredith czuł tylko ciarki na plecach.

– Jeśli ci się uda, zajmiesz jego miejsce.

– A… a… – słowa jakoś nie chciały przejść przez ściśnięte gardło. – A… jeśli mi się nie uda? – wiedział albo wydawało mu się, że wiedział, co będzie, jeśli mu się nie uda. Powiedział to zamiast pytania, którego bał się zadać: „czy mógłby nie wykonać woli Boga?”.

Bóg tkwił nieruchomo ciągle w tej samej pozycji. Gdyby nie bijąca od niego poświata, gdyby nie to, że był Bogiem właśnie roztaczającym wokół aurę swej woli, można byłoby, patrząc z boku, wziąć go za wiejskiego głupka nie rozumiejącego najprostszych słów. Meredith przeraził się nagle swojego porównania. Już miał powiedzieć, że się podejmie, że z pokorą wykona zadanie, kiedy Bóg odpowiedział mu:

– A jaki sens ma życie bez celu? Jaki sens ma życie człowieka, kiedy nie ma oparcia w Bogach?

Zapadła długa męcząca cisza. Nie słychać było ani psów w wiosce, ani wiatru, ani nawet skrzypienia desek nierównej podłogi w izbie obok. Zupełnie tak, jakby wszyscy i wszystko zamarło w oczekiwaniu. Bóg trwał nieruchomo, nie wiadomo – śpiąc lub będąc martwym.

– Pójdę na wyspę. Panie – wyszeptał czarownik.

Nie nastąpiła żadna reakcja.

– Spełnię twoją wolę – powiedział Meredith głośniej.

Znowu nic. Przedłużająca się cisza. Swąd gasnącej, jakby przytłoczonej zimnym światłem świecy.

– Czy chcesz zadać mi jakieś pytanie? – odezwał się nagle Bóg.

Meredith drgnął nie przygotowany na takie słowa. Chciał spytać, dlaczego wybrano właśnie jego, ale bał się, czuł, że takie pytanie nie byłoby na miejscu. O co spytać kogoś, kto wie wszystko? Potrząsnął głową, nie mogąc zebrać myśli. Przez całe życie wydawało mu się, że opowieści o Bogach schodzących do ludzi, to stare legendy powtarzane przez tych, którzy lubią bajki. Ale teraz… Poczuł dreszcze. A jeśli i inne legendy są prawdą. Jeśli prawdą jest wszystko to, czym matki straszą niegrzeczne dzieci? Smoki, upiory, demony i…

– Czy istnieją Ziemcy? – było to najgłupsze pytanie z możliwych, ale też Ziemcy byli najbardziej strasznymi potworami, jakie pamiętał z bajek słyszanych w dzieciństwie.

– Tak – odpowiedział Bóg.

Meredith czuł, że nagle zrobiło mu się zimno. Coś podchodziło mu do gardła. Miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje.

– Aaaa… Dlaczego nikt… nikt ich dotąd nie spotkał?

– Dotąd – powtórzył Bóg jak echo. – Przyjdzie czas, że ludzie spotkają Ziemców.

Czarownik czuł jednocześnie niesamowitość i śmieszność sytuacji. Siedział gdzieś w zagubionej dla świata wsi, przed nim klęczał Bóg we własnej osobie i prosił o pomoc, skazując go tym samym na pewną śmierć i mówił, że wszystkie bajki, w które nie wierzył, wszystkie koszmary jego dzieciństwa są prawdą! Meredith przypomniał sobie nagle swojego mistrza. W szkole czarnoksięstwa, do której został oddany, był czarownik mistrz. Mistrz nie wychowywał chłopców, nie uczył ich niczego. Służył radą, pomagał, pamiętali go jako dobrodusznego staruszka, który w zimie pozwalał się ogrzać przy swoim ogromnym piecu, dawał ciasto i łakocie, goił rany tym, którzy zbyt nieostrożnie przechodzili przez wielki płot. Dlaczego zwano go mistrzem? Bo był najstarszy? Nie. Staruszek był równie odległy od świata magii, jak chłop od spraw księcia. Jego cela była jedynym normalnym miejscem w całej szkole, jedynym, które przypominało dom. Staruszek upodobał sobie Mereditha. Może dlatego, że obaj byli małomówni? Może dlatego, że obaj byli kiedyś chłopami? A może podobało mu się po prostu to, że tylko Meredith, jedyny z całej szkoły, nie podniecał się czarami i władzą, jaką dawały człowiekowi? Ich wspólne wieczory upływały na czytaniu świeckich ksiąg, przygotowywaniu ziołowych naparów (staremu bardzo dokuczał reumatyzm) i udawaniu, że są gdzie indziej, w domu, na wsi, gdzieś, gdzie wszystkie sprawy pozbawione są magii, wiedzy tajemnej, są proste, zwykłe, ogarnialne dla starego człowieka. W końcu jednak stary umarł. Meredith, jako prawie powiernik mistrza, miał uporządkować jego papiery i całymi dniami, coraz bardziej znudzony, grzebał w bezwartościowych zapiskach mówiących o tym, czy latoś zboże obrodziło, ilu chłopców przyjęto do szkoły, ilu zachorowało, a ilu oddalono z braku postępów. Był gotów spalić wszystkie te notatki dotyczące ilości świń w szkolnej zagrodzie, wysokości wpływów do szkolnej kasy, postępów uczniów, którzy od dawna opuścili szkolne mury i sami byli już mistrzami (a sądząc po datach na marginesach – byli już pewnie mistrzami zapomnianymi), kiedy… Kiedy nastąpiło coś, co do dzisiaj powodowało u niego, na samo wspomnienie, dreszcze niepokoju. Natrafił na zapis dokonany drżącą ręką na marginesie jakichś rozliczeń: „Tak naprawdę to boję się nie tej strasznej osoby, która od dwudziestu lat stoi za moim krzesłem, lecz jej głosu. Nie jej słów przecież, a tonu, nieludzkiego, potwornie nieartykułowanego. Bogowie, gdyby chociaż mówiła ludzkim głosem, gdybym rozumiał cokolwiek…”.