Meredith potrząsnął głową. Bóg przed nim kogoś mu przypominał, ale teraz w zdenerwowaniu, nie mógł sobie przypomnieć kogo. Kogoś… Kogoś lub coś.
– Panie – zdecydował się nagle – a… dlaczego tyle zła jest na świecie? Tyle nienawiści, tyle niesprawiedliwości.
– Nie ma zła na świecie – powiedział Bóg, a Meredith czuł, jak brwi wędrują mu do góry. – Nie ma nienawiści, nie ma niesprawiedliwości. Wszyscy ludzie zostali stworzeni na nasz obraz i podobieństwo. Zapłodniliśmy nieskończoną liczbę światów, a w każdym z nich panuje pokój, dobro i harmonia – Bóg zamilkł na dłuższą chwilę, ani na chwilę jednak nie burząc swojego niesamowitego bezruchu. – Był jednak bóg zdrajca, bóg Seph. Nie wierzył w dzieło boże, nie wierzył w spełnienie życia. To on stworzył Ziemców, coś, co nie ma prawa żyć, co nie ma prawa istnieć. Seph został uwięziony, ale jego dzieci, jego menażeria… mnoży się gdzieś, gotując do skoku, gotując do pożarcia wszystkich światów, które stworzono na nasz obraz i podobieństwo.
Meredith nagle zdał sobie sprawę, co przypomina mu Bóg. On… on był podobny do… kota. Do zwierzęcia potrafiącego trwać w absolutnym bezruchu i pozornej obojętności przez bardzo długi czas, by uderzyć nagle, w najmniej spodziewanym momencie. Znowu przestraszył się swojego porównania.
– Wy jesteście inni niż wszyscy. Zostaliście stworzeni po to, by powstrzymać Ziemców – Bóg znowu zamilkł na dłuższy czas. – Wy jesteście ludem wybranym. Wy przejdziecie przez płomień, krew i łzy. U was dzieje się inaczej niż gdzie indziej. Wszystko inaczej. Ale to wy… tylko wy… możecie zmierzyć się z Ziemcami z podniesionym czołem – znowu nieprzyjemnie przedłużająca się cisza. – Stworzyliśmy was, stworzyliśmy Zakon i stworzyliśmy waszych cichych braci. Po to, żebyście stanęli w naszej obronie.
Meredithowi szumiało w głowie. Jakie potwory mogły być tak silne, żeby zagrozić bogom?! Kto to są „cisi bracia”?!
– Pamiętaj, Ziemcy nie mają prawa istnieć. Wszystko musi być zniszczone, wszystko musi pławić się w ogniu – Bóg sprawiał teraz wrażenie kogoś, kto albo śni albo podlega działaniu silnych czarów. Ciągle jednak nie drgnął ani jeden jego mięsień – wszystko musi zginąć. Świat złożony ze wszystkich światów musi pozostać bez zła, bez nienawiści, bez…
Znowu cisza. Zimna jasność zdawała się przygasać. Płomień świecy wiądł coraz bardziej i w izbie robiło się ciemno.
– Świat przeznaczony jest dla harmonii. Ziemcy nie mają prawa istnieć – powtórzył Bóg. – Ale Seph zostawił im ślad. Trafią tutaj, do jego grobu, do miejsca jego uwięzienia, a wy zmierzycie się z nimi.
– Panie…
Bóg podniósł dłoń i był to pierwszy ruch, jaki wykonał od czasu, kiedy ukląkł przed czarownikiem. Czy miało to znaczyć „nie pytaj więcej”? A przecież… Kim naprawdę są Ziemcy? Kto to są cisi bracia? Czy istnieją smoki? Czy istnieją demony? Która z legend jest prawdziwa, a która nie? Czym kierować się…?
– Idź na wyspę Zakonu – powiedział Bóg. – To wszystko, o co cię proszę.
– Ale… chciałbym…
– Idź na wyspę.
– Ale…
– Płomień, krew i łzy – Bóg podniósł się z klęczek – Płomień, krew i łzy. Nie pytaj więcej.
Meredith skołowany, przestraszony, że być może jedyna okazja dowiedzenia się czegoś o istocie bytu, o wszystkich sprawach świata, o sensie istnienia umyka mu właśnie. Wstał również, nie mogąc zebrać myśli. Musi się dowiedzieć. Musi spytać jeszcze… Cisi bracia, Ziemcy, demony i smoki i…
– Panie…
Bóg cofał się do wyjścia. Jego martwa twarz nie wyrażała niczego.
– Panie – ze skołatanej głowy, do której cisnęły się tysiące myśli, nie mogły wyjść odpowiednie słowa. – Panie czy… Czy istnieją demony?
Znowu najgłupsza z możliwości. Ale jak można wybrać cokolwiek ważnego z tego chaosu, z tysiąca możliwości? Jak?…
Bóg powstrzymał go ruchem ręki, wchodząc do sieni.
– Na to pytanie ci nie odpowiem.
Świeca zaskwierczała nagle i jej nikły płomień zgasł nagle. W chałupie zrobiło się ciemno.
ROZDZIAŁ 7
Mówią, że w nowym miejscu najtrudniejsze są pierwsze dni. Achaja wątpiła w prawdziwość tego powiedzenia, a raczej nie miała kiedy się nad nim zastanawiać. Dzień za dniem mijał jej w jakimś otępieniu, w które popadł jej umysł. Wycieńczone ciało również ogarnął dziwny bezwład. Nie bolało już tak bardzo, kiedy bili ją koledzy. Nie bolało tak strasznie, kiedy zdejmowała z nóg zakrwawione sandały po biegu dwadzieścia razy wokół placu. Tak, wykonała taki bieg. Szczerze mówiąc niejeden. Pojęła nareszcie, do czego dążył dziesiętnik, wysyłając zamiast niej cały oddział. To, co oddział robił z nią potem w nocy, było o wiele gorsze od wszystkiego, co mógł wymyślić dziesiętnik. Ale nie płakała więcej. Była zbyt zmęczona na płacz. Kiedy po raz pierwszy przyniosła kubek wody, bo kazał jej zrobić to Durban… coś się w niej przełamało. Nie była już księżniczką, córką Wielkiego Księcia. Od tej chwili stała się materiałem na wzorowego żołnierza. Koledzy dalej bili ją, szturchali, kradli jej rzeczy, ale od kiedy zaczęła spełniać ich polecenia, robili to już bez złośliwości. Stała się popychadłem w oddziale – a w wojsku to nawet pewnego rodzaju awans.
Kiedy po jakichś dwudziestu, trzydziestu dniach (naprawdę straciła rachubę) pancerz wiecznego, wszechogarniającego zmęczenia zaczął się kurczyć (może się hartowała, może łapała drugi oddech) stwierdziła, że jest chyba jakiś cień szansy, malutki cień, że dożyje do końca służby. Po raz pierwszy pomyślała o tym, ile zostało jeszcze do końca, ale ponieważ wychodziła jej jakaś niewyobrażalna liczba dni, dała sobie z tym spokój.
W wojsku nie wszystko było złe. Natomiast (według jej wyobrażeń przynajmniej) wszystko było głupie. Na przykład takie jedzenie. Nie to, żeby było niesmaczne, wprost przeciwnie – ser, oliwki, raz na dziesięć dni mięso – było wydawane w ściśle odmierzonych porcjach, ale wcale nie najgorszego gatunku, jak mogła się spodziewać. Oczywiście, jeśli ktoś trafił na zgniłe, jego pech, więcej nie dostał. Za to suche placki leżały w koszach, przy długich korytach z wodą, gdzie jedli i każdy mógł wziąć dowolną ilość. Nie o to chodziło. Najgorszą rzeczą był brak jakichkolwiek przypraw. Nie jakichś wyszukanych bynajmniej – jakichkolwiek. Jeśli armia wydawała fortunę na całkiem dobre wyżywienie dla żołnierzy, dlaczego nie dorzuciła paru groszy na przyprawy? Nie mogła tego zrozumieć. Albo sandały. Dzień w dzień przecież wydawano jakieś horrendalne sumy na tłuszcz, którym każdy żołnierz wieczorem długo i uporczywie musiał je nacierać. Przecież taniej by wyszło, gdyby od razu kupić sandały z dobrej skóry. Problem krwawiących stóp wbrew pozorom dotykał nie tylko jej… Albo ćwiczenia. Zamiast uczyć się czegoś porządnego, dziesiętnik kazał im wykopać dół i zakopać, wykopać i zakopać, dwadzieścia razy wokół placu, wyrównać mieczami klepisko w namiocie, żeby było gładkie jak marmurowy stół, a potem długo ostrzyć stępione miecze… Czysty kretynizm. Nienawidziła dziesiętnika tak, że stawał się w jej oczach uosobieniem zła, zła wyjątkowo głupiego zresztą, choć… w tym poglądzie nie była bynajmniej odosobniona.
Nie wszystkie ćwiczenia były bez sensu. Kiedy prowadził je setnik, były po prostu nużące. Trzeba było trzymać drzewce długiej piki na ściśle określonej wysokości, oddychając przy tym rytmicznie. Płuca bolały, ale było to nic w porównaniu z rozdzieranymi bąblami na dłoniach. Potem bieg z tarczą, bez tarczy, z tarczą, mieczem i plecakiem, bez miecza, ale za to z piką, w hełmie i nagolennicach (kilka osób zemdlało i Achaja przez króciutką chwilę była dumna, że nie znalazła się wśród nich). Poza tym jednak przez cały czas robiła wszystko nie tak. Źle smarowała sandały (więc była sama winna temu, że ma obtarte stopy), źle myła naczynia (więc sama była winna temu, że staje na końcu kolejki po najgorsze porcje), źle ostrzyła miecz (więc sama była winna, że dostaje najgorsze warty), źle układała koc na sienniku (więc sama była winna… nie wiadomo już czemu). Prawie przekonano ją, że wojna pomiędzy Troy i Luan, która znowu rozgorzała na granicach, wybuchła z jej osobistej winy.