Выбрать главу

Nocleg przypadł im w następnym mieście. I to nie byle gdzie, tylko w pięknych koszarach, gdzie były prawdziwe łóżka i gorąca kolacja. Nie wyznaczono im żadnych wart, żadnego zmywania, ani szorowania podłóg. Nie było capstrzyku, ani nawet apelu. Wielu wydawało się, że jeśli tak ma przebiegać ich dalsza służba, to właściwie najgorsze w wojsku mają już za sobą…

Piękny sen trwał dalej następnego dnia. Po pierwsze pozwolono im się wyspać, po drugie nakarmiono ich serem i owocami, nie obdzielając żadnymi dodatkowymi służbami, nie kazano niczego sprzątać, myć ani wygładzać. Ich wiezione wozami piki znalazły się rano, ale kiedy ruszyli w dalszy marsz, zgubiły się znowu, więc w dalszym ciągu nie musieli dorównywać kroku pociągowym koniom. Dziesiętnik wydał im nawet maść na obolałe stopy, ale nikt jej nie użył, bo starsi żołnierze z innych oddziałów wytłumaczyli im, że maść chłopi używają do polepszenia smaku wina i płacą za nią ogromne pieniądze. Istotnie w najbliższej wsi udało się opchnąć cały zapas – starsi żołnierze nie kłamali. Wina jednak, tym razem, nikt nie kupił.

Szlak prowadził ich doskonałą Królewską Drogą (choć nikt nie zdradził im jej numeru, ani nazwy, mniej więcej wiedzieli, że zmierzają w stronę granicy z Cesarstwem Luan). Na najbliższym postoju postanowili odważyć się i spytać dziesiętnika, co z nimi będzie. Ten jednak roześmiał się.

– Wiem tyle, co i wy – powiedział.

Długo nie mogli ochłonąć. Po raz pierwszy, od czasu rozpoczęcia służby, zwierzchnik przyznał się, co do swojej niewiedzy w czymkolwiek. On sam jednak zorientował się, że taka odpowiedź nie satysfakcjonuje podopiecznych.

– Słuchajcie – usiadł na murku otaczającym placyk manewrowy przy drodze. – Rekruta nie wysyła się od razu w bój. Chyba, że dostaliśmy tęgie wciry – sięgnął do skrawka trawy, która uchowała się w cieniu murku i urwał słomkę, którą włożył sobie do ust. – Ale nie wygląda na to, żeby nasza kochana, cha, cha, Armia Zachodu dostała duuuuże lanie… Wiecie dlaczego?

Powiódł wzrokiem po skupionych wokół niego żołnierzach, ale na żadnej ze spoconych twarzy nie malował się nawet cień zrozumienia.

– No bo – odchrząknął – jakbyśmy dostali, to na każdym postoju byłaby bieganina. Wszyscy by latali jak z pieprzem w dupie! Nie?

Dalej nikt nie rozumiał – co ma wspólnego bieganina z klęską?

– Oj, nooooo… – dziesiętnik machnął ręką. – No bo jest tak. Jakbyśmy w dupę wzięli, to by wozy nie jechały do granicy tylko od granicy – wyjaśnił. – A widzieliście jakiś wóz, któryby nas mijał z naprzeciw?

– Widzieliśmy – odważył się powiedzieć Durban.

– Aaaaaach – znowu trochę lekceważące machnięcie ręką. – Nie, żeby kupiec jakiś, chłop, czy, tfu, poborca. O wojskowe wozy mi chodzi. Sztaby, dowództwa, ranni, pełno wszelakiego dobra…

– Aaaaaaaa… – cień zrozumienia odbił się na twarzach żołnierzy.

– No. A tu nic – dziesiętnik wypluł słomkę i urwał sobie następną. – Pewnie jak zwykle, oni nas ciachnęli, my ich ciachnęliśmy, dwa dni drogi do przodu, dwa dni drogi w tył i rokowań czas wyglądać. Nie raz, nie dwa i nie dziesięć razy ciachaliśmy się z Luan.

Dziesiętnik żuł słomkę i nikt nie odważył się przerwać ciszy. Potem podjął znowu.

– No, ale nigdy nie ciągnęliśmy rekruta na granicę. Rekrut nie do tego jest – odchrząknął znowu. – Rekruta się daje po kilku do tych oddziałów, co ludzi potraciły w walce. Nie? Nigdy nie pamiętam tak, żeby cały obóz do granic, nigdy. Się najpierw cofa wykrwawione oddziały, dodaje rekruta i nazad, jak jest potrzeba. Toż z was gówno, nie wojsko, póki co.

Kilka osób poruszyło się niespokojnie. Nie, żeby mieli inne zdanie, ale większość uważała, że po tym, co przeszli w obozie, są wojskiem co najmniej wyborowym.

– Taaaaa… – kontynuował dziesiętnik. – Was razem to, tfu, w try miga rozproszą w polu, jakby co. A jak rozproszą to… – wypluł słomkę – nocy doczeka co pięćdziesiąty. A jakby was dodali do starego wojska, po kilku na ten przykład na setkę, to byście się w marszu od starych kolegów poduczyli, co i jak.

Cisza przedłużała się nieznośnie.

– Noooo… Nigdym jeszcze tyle rekruta nie prowadził nad granicę – dziesiętnik cmoknął i pokiwał głową. – Ale też w dupę nie dostaliśmy za bardzo – podłubał paznokciem w zębach. – Jakbyśmy dostali, to tu wokół inaczej by wyglądało. By wszyscy biegali, krzyczeli… i tłok by był na drodze… i sam strateg by przychodził i mowy do was wygłaszał… nieeeeeee… Musi coś nowego wymyślili.

– Może na Syrinx idziemy? – wyrwał się ktoś stojący z tyłu. Syrinx była stolicą Luan. A ostro brzmiąca nazwa, w przeciwieństwie do miękkich nazw stosowanych w cesarstwie ponoć, według legend i podań, świadczyła, że nie od zawsze miasto należało do Luan.

– Już ci – kiwnął głową dziesiętnik. – Do Syrinx. Tylko mnie obudź, jak dojdziemy, żebym nie przespał.

Roześmieli się. Wojna pomiędzy Luan a Troy, z krótszymi lub dłuższymi przerwami, toczyła się od bez mała setek lat. I nigdy, żaden z adwersarzy nie zdobył niczego, co wykraczałoby poza przechodzący z rąk do rąk nadgraniczny pas kilku miast, osad i portów. Pustynia, rozdzielająca oba państwa na większej części wspólnej granicy, skutecznie hamowała, co bardziej wojownicze zapędy kolejnych władców. Oba państwa, poza przygranicznym handlem, który rozkwitał w bardziej sprzyjających okresach czasu, nawet nie znały wzajemnie swoich kultur. Słynny „płonący pas” stał się już przysłowiowy. Jeśli w jednej wsi mieszkało tuż obok dwóch nienawidzących się sąsiadów, inni mieszkańcy mówili o nich: „lubią się jak Luan i Troy”.

– Nie da się zdobyć Syrinx – powiedziała Achaja.

– Prawdę mówisz dziecko – mruknął dziesiętnik, ale zaraz się zorientował. – A skąd wiesz?

– To księżniczka – uśmiechnął się Durban. – Uczona.

– Aaaaaaa… To mów dziecko, co ci powiedzieli.

Achaja przypomniała sobie wszystko, co mówiono na dworze jej ojca. Po raz pierwszy mogła pochwalić się swoją wiedzą i, co ważniejsze, jej koledzy chcieli słuchać.

– Oba państwa dzieli pustynia, na której nie da się walczyć, bo nie ma wody ani dróg. Jak armia tam wejdzie, to wykończy się sama – wróg nie jest potrzebny. Łączy nas wąski pas nadbrzeżny. Tak wąski, że wystarczy wystawić trzydziestotysięczną armię przeciw stutysięcznej – nie przejdą. Można się wedrzeć na dwa, trzy dni drogi przez zaskoczenie. Może na cztery. Potem zatrzymają, bo zdobędą przewagę w ludziach. I trzymać swoje po zwycięstwie, bo to handel, ważne porty. Ile się da. Aż nie odbiją. Kiedyś nasz poprzedni król planował wysadzenie desantu morskiego za „płonącym pasem” i zwycięstwo…

– A co to jest „desant”? – spytał Durban.

– Wsadza się wojsko na okręty i wysadza poza pasem umocnień wroga. Ale się nie udało. Na jeden okręt wchodzi do pięćdziesięciu żołnierzy z wyposażeniem. Troy ma jakieś sześćdziesiąt okrętów. To daje trzy tysiące sześciuset żołnierzy. Tyle co nic. Musiałyby pływać wiele razy, a to oznacza czas i fakt, że tamci musieliby nie odkryć lądujących oddziałów. Tego się nie da zrobić.