– Mamy tylko sześćdziesiąt okrętów? – zdziwił się Durban. – W bitwie pod Annop wystawiliśmy trzysta!
Achaja roześmiała się cicho.
– Mówiłam o wojennych okrętach. Różnych statków możemy wystawić i tysiąc.
– No to czemu?
– Statek handlowy, nawet przerobiony, może zabrać na pokład raptem dwudziestu żołnierzy. Ale nie to jest najważniejsze. Jak zabierzemy kupcom wszystkie statki, to upadnie handel i będzie głód.
– Nażremy się w Luan!
– Żeby zająć całe Luan, trzeba czterech lat. Ich prowincje, które dają ziarno, położone są na zachodzie, to tereny najbardziej oddalone od nas. Cztery lata! A co będziemy jedli w drugim roku wojny?
– Psiamać. Można trochę przegłodować, żeby…
– To tylko teoria. Rekwizycja wszystkich statków handlowych zajmie pewnie z rok. Przecież nie stoją w porcie, tylko pływają. Tego się nie da ukryć. W tym czasie Luan wystawi flotę wojenną złożoną z trzystu prawdziwych okrętów wojennych i pośle nasze na dno, zanim my dopłyniemy gdziekolwiek.
– To czemu sami nie wybudujemy?
– Wybudowanie tylu okrętów, ile potrzeba, zajmie też rok. Luan przez cały ten czas, na pewno się dowie, co robimy i sam wystawi więcej. Nasze okręty będą obciążone wyposażeniem żołnierzy do walki na lądzie – ich puste! Na jednego naszego żołnierza na morzu przypadnie dwóch luańskich i… koniec. A nie poruszyliśmy jeszcze kwestii finansowej. Za co niby wybudujemy tysiąc okrętów jak normalnie stać nas na sześćdziesiąt?
– Dziewczyna ma rację – przerwał im dziesiętnik.
– Ale… – rozpalony dyskusją Durban nie chciał dać za wygraną.
– Ma rację – powtórzył podoficer. – Wojna to pieniądz. Ja tam się nie rozumiem na tych wszystkich… – zmełł przekleństwo. – Jedno wiem. Im większą armię wystawisz, tym prędzej głód w oczy zajrzy. A los na bitwie nigdy nie przesądzony.
– Ale…
Chłopcu znowu nie było dane dokończyć.
– Toż nie znikąd masz ludzi w wojsku. Oni od pługa, od handlu, od rzemiosła i od rządzenia oderwani. A jedzą jak wszyscy. Ubrać ich trzeba. O spanie zadbać, dach nad głowę dać, miecz przypasać, żeby nim mogli wywijać, drogi pobudować, fortece postawić… Mnie mówił jeden stary strateg, cośmy go pijanego raz wieźli… Wojsko – mówił – jest jak wrzód na ciele zdrowego człowieka. Tyle tylko, że tego wrzoda wrogowie się boją. Ale jak wrzód zajmie całe ciało… To wtedy człowiek sam umrze, bez pomocy wrogów.
Oddział stał w większości z otwartymi ustami – tak nowe i nie za bardzo zrozumiałe były prawdy, które właśnie usłyszeli. To było zupełnie coś innego od wszystkiego, co usłyszeli w obozie.
– No dobra – dziesiętnik podniósł się ociężale i spojrzał na coraz dłuższe cienie drzew. – Ruszać nam trzeba. A co mądrego jeszcze dodać… to już szarża wymyśli.
Ruszyli dalej, ale tym razem nieskoro. Wszystkich frapowała myśl, co z nimi zrobią. Obserwowali dziesiętnika, czy się aby nie zdradzi z jakimiś nowymi przemyśleniami. Ale ten, po rozmowie ze swoim oddziałem, wyraźnie poweselał. Kilka razy w marszu zerkał na Achaję i ktoś idący tuż obok niego przysięgał potem, że słyszał wyraźne mruczenie: „Ha! Księżniczka z nami. To w bój nie poślą. Na hazard jej przecież nie wystawią”.
Powolny marsz trwał siedem dni. Okolica wokół wyraźnie pustynniała. Coraz mniej wiosek, coraz mniej drzew, coraz mniej rzek i strumyków, tylko droga ta sama. Noclegi w koszarach, wszystkie pomieszczenia puste, jakby wichura wymiotła ludzi poza nieliczną obsługą. Szeregi maszerujących topniały z każdym dniem, co chwilę jakieś oddziały kierowano w inne miejsca. Na postojach wszystko czekało przygotowane z wojskową precyzją, kuchnie, namioty medyków, stosy porcji żywieniowych, które wysuszały się lub gniły powoli w palącym słońcu – nie było odpowiedniej liczby ludzi, którzy mogliby wykorzystać to wszystko… Na poboczach przygotowane piki, pancerze, miecze i tarcze, ot rzucone wprost na ziemię, wszystko nowe, przygotowane na przemarsz jakichś wojsk, które pewnie nigdy nie nadejdą w zakładanej przez strategów liczbie. Można było brać, wybierać, dopasowywać poszczególne części wyposażenia w zależności od potrzeb lub zwykłej chęci – pies z kulawą nogą nie interesował się tym dobrem. Po siedmiu dniach marszu ich oddział wyglądał jak reprezentacyjna sotnia strzegąca samego króla. Wszystko błyszczało, lśniło na nich, jeszcze parę dni i nie zdołają udźwignąć coraz to lepszych rzeczy.
Potem jednak sytuacja uległa zmianie. W zaopatrzeniu pojawiły się pierwsze braki, a na poboczach pierwsze punkty opatrywania rannych. Posiłki z dnia na dzień jałowiały coraz bardziej (właściwie, od pewnego momentu podawano im same placki i wodę), już nie było stosów niepotrzebnego sprzętu, a stare wojsko często prowadziło na drogach rekwizycje (o mało co nie stracili swoich nowych, metalowych tarcz – tylko ostra ingerencja setnika i jakieś papiery, które pokazał uratowały sytuację). Naprawdę źle zaczęło się dziać jednak od chwili, kiedy dowódca napotkanego punktu opatrunkowego spytał ich, czy nie mają jakiegoś medyka lub choćby kogoś, kto zna się na leczeniu. Widok cierpiących ludzi ułożonych wprost na drodze, nie wpłynął kojąco na ich morale. Tego dnia po raz pierwszy w ogóle nie dostali kolacji. Za to zaserwowano im ćwiczenia bojowe. „Ustaw się w dwuszeregu, frontem do nieprzyjaciela…” „Obniżyć piiiikiiiiiiii… wkopać!” Żadnych pik oczywiście nie było. Ich własne dawno zgubiły się wraz z wozami, a nowych nie wzięli ze sobą, kiedy jeszcze piętrzyły się w równych stosach przy drodze. Teraz musieli udawać, że trzymają ciężkie drzewca i machali w powietrzu pustymi rękami. Noce paradoksalnie były coraz bardziej chłodne, pustynny wiatr, zamiast przynosić nagrzane za dnia powietrze, niósł chłód powodujący dreszcze. Pozbawieni możliwości skorzystania nie tylko z koszar, ale nawet z byle jakich namiotów, trzęśli się z zimna, przytulając do siebie nawzajem. Po raz pierwszy też zajrzał im w oczy strach. W nocy minęły ich wozy jadące w przeciwległym kierunku. Nie widzieli wiele, ale dochodzące z nich jęki sprawiły, że wiele osób zasłaniało sobie rękami uszy.
Następny dzień był jeszcze gorszy. Połączyły się z nimi jakieś inne oddziały – wszystko nowe wojsko, nikt niczego nie wiedział, nikt nie brał udziału w żadnej walce. Musieli wziąć dodatkową wodę, każdy ładował bukłak na plecy, a suszone i pocięte na paski mięso do plecaka. Pojawiły się piki na wozach, nie ich własne, skąd, jakieś stare, wiele z krwią na drzewcach. Nieśli je po dwie, opierając na ramionach tak, że każdy był obciążony połową swojego ciężaru i połową ciężaru kolegi. I tak to rozwiązanie było lepsze od tego, że każdy niesie swoją. Szybkość marszu spadła zaledwie o połowę. A potem… Potem kazano im zejść z drogi. Zaczęli maszerować, a właściwie wlec się przez piaski pustyni. Twarz dziesiętnika spochmurniała nagle. Achaja czuła, że coś ściska ją za gardło. Strach? Nie, właściwie, nie. Ale coś działo się wokół. Tak… Tak się nie walczy! Wojsko łażące po pustyni? Niby w jakim celu?
Gorący piach wsypywał się do sandałów, parząc stopy. Kazano im podociągać wszystkie paski, włożyć nagolennice… Każdy żołnierz zamienił się tym samym w indywidualny piec, w którym sam się wypiekał. Na szczęście nie trwało to długo. Lekko zaledwie przypaleni dotarli na szczyt wzgórz, skąd zobaczyli więcej wojska.
– Ustawiać się! – ryknął dziesiętnik. – Szereg od lewej, róóóóóóównać z nastęęęęęępnyyyyyym!!!
Każdy chwycił swoją pikę, kilka, źle ujętych potoczyło się w dół zbocza po piasku.
– Stój! – nagły okrzyk podoficera powstrzymał tych, którzy chcieli po nie pobiec.