– Panie – syknął sternik. – Worki.
Meredith otrząsnął się i zaczął przenosić ciężkie worki bliżej burty. W tej chwili nie sądził już, że tak prymitywny podstęp jak udawanie członka załogi, mógł się udać, jeśli w tym miejscu istniały takie zabezpieczenia. Na czarowników na pewno były również przygotowane pułapki.
Tymczasem łódź zbliżała się do nabrzeża. Przy niskim wale stało kilka statków, które właśnie rozładowywano, przenosząc towar do niewielkich budynków, które przycupnęły tuż obok urządzeń portowych. Kilku ciurów zakonnych zbliżyło się do cumowniczych kołków, żeby zobaczyć nowych przybyszów. Jeden z nich wskazał im miejsce, łachę piachu za głównym pirsem – łódź trzeba było wyciągnąć na brzeg – była za niska, by stanąć przy nabrzeżu.
Widząc tak blisko swoich wrogów Meredith poczuł nagle, że gdzieś znika cała jego dotychczasowa rezygnacja. Wiedział, że nie ma najmniejszych szans, wiedział że zginie, że pociągnie za sobą nawet tych ludzi, którzy go tu przywieźli. Ale to wszystko nie miało już znaczenia. Porwał się na Zakon. On jeden, ze wszystkich ludzi na świecie, był na tyle zuchwały, na tyle szalony, żeby podnieść rękę na siłę, która rządziła światem od tysięcy lat. On jeden, jako pierwszy w całej historii świata, powie „nie” tym, którzy rządzą życiem doczesnym i pozagrobowym wszystkich ludzi. Szkoda, że nikt nie będzie znał jego imienia.
Jeden z zakonnych ciurów chwycił rzuconą linę. Załoga złożyła wiosła, potem kilku marynarzy wskoczyło do wody, żeby wciągnąć łódź na brzeg. Od strony portowych zabudowań zbliżał się rycerz wraz z zarządcą ładunku. Meredith chwycił pierwszy z brzegu worek z ziarnem, ale jeden z ciurów powstrzymał go ruchem ręki.
– Rozwińta żagiel – powiedział.
– Żagiel? – włączył się sternik. – A po co?
– Czy przemytu jakiego nie ma – ciura machnął ręką. – Wszystkie, jak co mają, to w zwiniętym żaglu chowają.
Otaczający go ludzie roześmieli się. Załoga, spokojna o ten akurat problem, posłusznie rozwinęła żagiel, puszczając luźno liny. Duże płótno łopotało w podmuchach łagodnego wiatru. Rycerz i zarządca byli coraz bliżej.
– No, co tam przywieźli?
– Ziarno – odparł sternik.
– Eeee… na ziarnie tera kiepski piniądz.
Rycerz zatrzymał się o kilka kroków od łodzi. Na jego twarzy malował się wyraz pogardy. Nie zamierzał prowadzić rozmowy osobiście, tylko szturchnął zarządcę, a ten dopiero skinął na sternika.
– Skąd przybywacie?
– Z Negger Bank, panie.
– Z tak daleka?
– Słyszelim, że ziarno zawsze tu potrzebne. A i nasza ofiara się liczy. Zasługę my chcieli mieć.
Zarządca skinął głową, ale rycerz znowu go szturchnął i wskazał palcem na Mereditha.
– A ten skąd? – spytał zarządca.
Sternikowi drgnęła twarz, ale zdołał się opanować.
– To nasz, panie. Trzy roki z nim pływam.
Zarządca spojrzał na rycerza, ale ten pozostał zupełnie obojętny, z lekkim wyrazem pogardy na twarzy. Powoli podniósł rękę i przeciągnął palcem po szyi.
– Toż to, psia wasza mać, czarownik, normalnie! – ryknął zarządca.
Skąd wiedzieli?!! – przemknęło przez głowę Mereditha. Ale nie miał czasu, żeby roztrząsać wszystkie możliwości. Na twarzach załogi pojawiał się wyraz winy, a zakonni ciurowie przykucali, jakby chcieli się przed czymś ukryć. Żeby was wszystkich!… Czarownik rozejrzał się wokół, ale nie było żadnej możliwości ucieczki. Dopiero grań nad wszystkimi tarasami… jak wysoko? Jak cała wyspa – stu ludzi ustawionych jeden na drugim. Nie da rady!
Zarządca włożył palce do ust i gwizdnął przeciągle. Z budynków portowych wypadło kilku zbrojnych, w pośpiechu poprawiając oporządzenie. Nie byli rycerzami, nie… Jedyny rycerz nie raczył nawet sięgnąć do miecza. Zgraja giermków i żołnierzy zaczęła biec w ich stronę.
Meredith rozejrzał się jeszcze raz, tak jakby w przeciągu ostatniej chwili mogło się coś zmienić. Grań? Nie doleci, nie da rady. Wysokość stu ludzi… Więc walczyć z nimi? Samych sług były dwa tuziny. A ilu nie widział? Ilu kryło się w budynkach? Stu? Dwustu? A do tego ilu rycerzy?
Wrzeszcząca zgraja była coraz bliżej. Zarządca przezornie wycofał się o kilka kroków, patrząc podejrzliwie na czarownika. Nawet rycerz odruchowo zasłonił się ramieniem, a na jego twarzy miejsce pogardy zajęło obrzydzenie.
Meredith podjął decyzję. Szybko podniósł ręce do twarzy, dotknął palcami ust i wypowiedział słowa. Jego dłonie ułożyły się, poczuł słowa na palcach i wykonał znak. Czarownik zamienił się w orła.
Huk potwornej implozji wstrząsnął całym otoczeniem, żagiel łodzi rozpadł się na strzępy, wokół gwałtownie pogorszyła się widoczność, ponieważ ziarno z worków zostało wyrzucone do góry, tworząc rodzaj przestrzennej mgły.
W momencie, kiedy Meredith w ciele orła robił pierwsze ruchy skrzydłami, żeby wzbić się ponad wirujące w powietrzu ziarno, kilku ludzi wokół upadło na ziemię, dusząc się i nie mogąc zaczerpnąć tchu. Pozostali, słaniali się na nogach. Jednym leciała krew z nosa, innym z uszu lub oczu. Nieliczni tylko potrząsali głowami bez widocznych obrażeń.
Meredith silnymi uderzeniami skrzydeł wznosił się coraz wyżej. Orzeł, niestety, nie był ptakiem, który mógł wzbić się nagle na sto pięćdziesiąt metrów. Rozpaczliwymi uderzeniami skrzydeł usiłował dotrzeć do odległej na razie grani. Orły są silne, ale raczej szybują, wykorzystując naturalne prądy powietrza. Wznoszą się, owszem, ale nigdy nie osiągają od razu kilkusetmetrowego przewyższenia. Nie to jednak było najgroźniejsze. Człowiek zamieniony w orła, mimo wszystko pozostaje człowiekiem. Myśli jak człowiek, a więc jego mózg potrzebuje takiej ilości tlenu, jakiej dostarczają mu ludzkie płuca. Płuca orła za nic na świecie nie są w stanie dostarczyć takiej ilości tlenu, jakiej potrzebuje mózg człowieka. Meredith już po kilkunastu pokonanych metrach odczuwał senność i osłabienie. Brakowało mu powietrza. Myśli zaczęły mieszać się mu w głowie. Czuł, że może zemdleć. Nie! Wyżej! Jeszcze wyżej!
Orzeł bił skrzydłami, ale wydawało się, że każde kolejne uderzenie jest słabsze od poprzedniego. Nie czuł już siły, tylko zmęczenie, wyczerpanie, panikę… Nie mógł tego powstrzymać, ale każdy oddech wydawał się płytszy niż poprzedni.
Meredith nie wiedział już gdzie jest. Wydawało mu się, że siedzi w chacie i Bóg przemawia do niego… Nie, nie Bóg, to Wirus mówi w łodzi, na środku jeziora. Wyżej, wyżej… powietrza… Przecież tyle jest go wokół. Dłużej nie mógł tego znieść.
Orzeł zawinął się nagle w niemożliwym do wykonania przez ptaka piruecie i runął w dół całkowicie bezwładnie. Kiedy Meredith zemdlał, zaklęcie znaku przestało działać i orzeł zamienił się znów w człowieka. Potworna eksplozja wstrząsnęła powietrzem, ale wokół nie było człowieka, który mógłby odczuć jej skutki. Meredith uderzył w grań i ostry ból przywrócił mu przytomność. Gdzie jest? Gdzie… przez moment, kiedy wzrok odzyskał choć część dawnej sprawności dostrzegł port i upiorny amfiteatr – twierdzę poniżej. Dotarł do grani. Gwałtowne wymioty wstrząsnęły jego ciałem. Nie kontrolował już moczu, czuł tylko ciepłą ciecz na udach.