– Nie szkoda ci grosza na takie… – Zaan z niesmakiem patrzył na kolejny kubek, czerpiący ciemny płyn – zbytki.
– Ta… Toż my do Wielkiego Księcia Oriona, mojego „ojca” jedziem, głowy pod topór położyć – zawartość sporego przecież kubka w jednej chwili zniknęła w gardle pijącego.
– Tak zaraz nie położymy – mruknął Zaan, rozglądając się, czy kto uszu nie nadstawia.
– Pewnie, że nie od razu – chłopak znowu napełnił naczynie. – Najpierw trzy dni będziem cierpieć męki okrutne.
Zaan aż syknął.
– Mów po ludzku, co to za żargon – znowu rozejrzał się wokół. – Księciem będziesz.
– Ano. Przez dwie modlitwy będę księciem, potem przez trzy dni oszustem, a potem to już na wieeeeeeki trupem.
Zaan przemógł się i również zaczerpnął wina kubkiem.
– Na wieki… na wieki… – przełknął łyk cierpkiego płynu i odstawił naczynie. – A może chcesz żyć przez wieki?
– Nikt tyle nie żyje.
– No właśnie.
– Ale nikt też się sam na męki nie wydaje.
Zaan wzruszył ramionami.
– Nie zamęczą nas tak od razu.
– Pewnie! Najpierw śledztwo, gdzie nam kości pogruchoczą, potem ciemnica, a męki… oooooo… to na sam koniec.
Zaan odsunął od siebie naczynia.
– Przecież ci mówiłem. Papier nie ma przede mną tajemnic.
– A co ma do tego papier?
– Nie pamiętasz? – Zaan nachylił się nad stołem, jak mógł najbardziej. – Sakwa rycerza. Rycerza Zakonu.
– Listy znalazłeś.
– Ano listy. A w jednym z nich napisano: „Ten, kto przynosi to pismo, mówi, jakobym to ja mówił. Jego słowa są moimi słowami. To, co powie, ja powiedziałem”.
Sirius napełnił swój kubek. Tym razem pił powoli.
– A podpis czyj?
– Samego mistrza.
– Mistrza?!! – wino pociekło mu po brodzie.
– Ciiii… – Zaan znowu zlustrował salę, ale nikt już się nimi nie interesował. – Mistrza Północy.
– Eeeee…
– No nie „eeeee”, nie „eeeee”! To nawet lepiej. Już wszystko wymyśliłem – znowu gorączkowe spojrzenie na boki. – Odtąd będziemy jechać osobno. Ja z przodu, ty dzień za mną. Spotkamy się w miejscu, które oznaczę. Ja będę mówił z księciem. Jeszcze szmat drogi. Ale pamiętaj. Nie mogą nas widzieć razem. Nie wydaj się z niczym. Jesteśmy od nich lepsi. Lepsi! Pamiętaj!
– Jak Cheelos? – chłopak kompletnie zagubił się w potoku wymowy Zaana. Miał jednak swój spryt.
– Tak – znowu wściekłe spojrzenie na boki. – Tak, jak Cheelos.
– No właśnie. Tak jak jego i nas kijami zatłuką. I oby się na tym skończyło.
– Bogowie…
Sirius roześmiał się nagle. Było coś w jego twarzy, co świadczyło, że „szlachetny rycerz” tylko drażni się ze swoim „giermkiem”. Był od dawna zdecydowany albo raczej było mu wszystko jedno. Nie należał do ludzi, którzy za wszelką cenę pragną mieć złudzenie, że kierują swoim życiem, że decydują, że mają wpływ…
– Pamiętam, co mówiłeś – mruknął, ignorując rozszerzone zdziwieniem oczy Zaana. – To jest tylko dla zwariowanych. To tylko dla szalonych – roześmiał się tym razem głośno. A potem dodał ciszej. – Ja jestem wystarczająco szalony.
Zaan przełknął ślinę.
– Sram na Cheelosa – ciągnął chłopak. – Sram na sławę. Sram na wieczne pamiętanie mojego imienia – nachylił się nad stołem. – Ale zrobię to, bo cię lubię!
Zaan opadł z powrotem na ławę. Powietrze uszło z niego, jak z przekłutego pęcherza. Długo nie mógł się uspokoić sapiąc i mamrocząc coś pod nosem. Osuszył swój kubek i zaczerpnął nową porcję wina.
– Wiesz? – upił kilka łyków. – Wiesz… ta kraina… ten deszcz… to, że wszystko wokół jest inne…
Chłopak zrozumiał go dobrze.
– Ta samotność.
– To zagubienie.
– Ten strach.
– I te dwa śmiecie, które udają się na podbój świata.
Tym razem roześmieli się obaj.
– Aaaaaaaach!!! – Zaan wyjął z sakiewki złotego. – Dzierżawca! – krzyknął. – Wina, psiamać!
Tym razem krępa postać pojawiła się natychmiast.
– Wina szujo! Czystego!
– Tak, panie.
Dzierżawca prawie biegł do izby na zapleczu. Współbiesiadnicy nie tylko nie obdarzyli ich kąśliwymi uwagami. Na widok złotej monety pojawiło się nawet kilka uprzejmych uśmiechów. Kiedy tylko nowy garniec pojawił się na stole, zaczęli pić wprost z niego kolejno, ciskając kubki w kąt. Całe napięcie, przerażenie, przeczucie niemocy, fatum tkwienia w tym miejscu, które wyznaczyli im Bogowie spływało wraz z kroplami wina cieknącymi po brodach.
– Zrobimy to – szepnął Zaan. – Zrobimy. Kurwa, zrobimy to!
– Tylko nie płacz, jak cię będą łamać kołem.
– Ja? W życiu…
– He… Jak ci obetną wszystko, co masz do obcięcia, jak powoli obedrą cię ze skóry i wbiją na pal, tak, że wysrasz własne flaki… wtedy nie płacz, Zaan.
– A jakie to ma znaczenie?
Siedzieli obaj w ciszy, patrząc na siebie. Garniec był pusty. Deszcz siekący dachówki karczmy zdawał się przybierać na sile. Ich mokre ubrania parowały, konie na zewnątrz parskały co chwilę, protestując przeciwko rzęsistym kroplom moczącym im zady. Ta jasna, przestronna izba była im obca, obcy był brukowany gościniec. Nie mieli nic wspólnego z ludźmi siedzącymi wokół. A jednak ich świat, świat gór, zamków, warowni w przełęczach, małych grodów, już nie był tak do końca ich. Nie należeli już do krainy rycerzy, legend i klechd, bohaterów z mieczami i przedziwnych stworów rojących się w wyobraźni ciemnych ludzi. Nie należeli też do cywilizacji morza. Byli znikąd i po prawdzie zmierzali donikąd. Ot, dwóch zagubionych podróżnych w granicznej gospodzie.
– Wiesz… – Sirius oparł się o pokrytą równymi deskami ścianę. – Wiesz, jakie jest moje jedyne marzenie?
Zaan spojrzał na niego sądząc, że kpi, ale twarz chłopca była poważna.
– Chciałbym… – przerwał na chwilę. – Chciałbym znaleźć się w najbezpieczniejszym miejscu na świecie… w otoczeniu najlepszych, najbliższych przyjaciół.
Wyznał to jakoś miękko, aż Zaan spojrzał na niego z ukosa, ponownie sprawdzając, czy jest poważny. Patrzył dłuższą chwilę, potem nachylił się nad stołem.
– Ale… – ściszył głos. – My nie mamy żadnych przyjaciół – mruknął.
Sirius skrzywił wargi w uśmiechu.
– A… na świecie nie ma bezpiecznego miejsca! – rzucił głośno.
Roześmieli się obaj. W ich śmiechu było jednak coś, co pozwalało przypuszczać, że woleliby nie mieć racji.
ROZDZIAŁ 15
Pewnego dnia (nie wiadomo jakiego – Achaja dawno straciła poczucie czasu) zamiast niewolnika z poranną strawą, zjawił się w celi wysoki urzędnik. Delikatnie głaszcząc fałdy swojego bogatego stroju długo, spod przymkniętych oczu przyglądał się dziewczynie.
– Chodź – powiedział nareszcie cichym głosem, kończąc lustrację.
Dziewczyna czuła, jak krew uderza jej do głowy. Czarna rozpacz, osamotnienie, zaszczucie, nawet nuda przemijających, podobnych jeden do drugiego dni… To wszystko wyblakło teraz w jej głowie, ustępując miejsca uczuciu paraliżującego strachu.
– No już, już – urzędnik cesarstwa Luan lekko wydął wargi. – Nie zjem cię.
Podniosła się z trudem. On gestem wskazał jej drzwi. Przytknął do nosa perfumowaną chusteczkę, kiedy musiała przejść tuż obok. Dwóch niewolników zdjęło jej wojłokowe pokrowce na ręce. Po raz pierwszy od bardzo długiego mogła dotknąć swojej głowy, podrapać się… Bogowie! Jak strasznie może swędzieć niemyta skóra. Ktoś zdjął jej nawet kaganiec. Przykurczonymi palcami rozmasowała sobie twarz – mogła dotknąć swoich ust, nosa, oczu. Niewolnicy przygotowali kąpiel. Nie jakieś tam mycie, ale prawdziwą kąpiel. W zimnej co prawda wodzie, ale z prawdziwą oliwą, ze skrobaczkami i przygotowanym ręcznikiem. Bogowie! Nawet strażnicy oddalili się, żeby mogła zdjąć wreszcie tunikę (właściwie jej resztki) i zanurzyć się cała w dużej balii. Cztery niewolnice, kobiety okryte ledwie małymi fartuszkami, stały obok pilnując, żeby sobie niczego nie zrobiła. Ciekawe, co mogła sobie zrobić? Utopić się w balii? Przegryźć żyły? Wszechogarniająca rezygnacja opadła z niej jednak, przynajmniej w jakiejś części.