– Co teraz będzie? – spytała, ale widząc smutny wzrok czterech kobiet przypomniała sobie, że nie mogą mówić. Lekkie igiełki strachu kuły ją coraz częściej, ale nie miała żadnych szans na udzielenie odpowiedzi. Niewolnice wytarły ją, ubrały w nową, czystą tunikę – najwyraźniej zdobyczną – była identyczna jak ta, w którą wyposażyła ją armia Troy. Strażnicy zbliżyli się, ale nie byli wobec niej brutalni. Gestem kazali jej iść w środku, pomiędzy nimi i Achaja po raz pierwszy od bardzo długiego czasu zrobiła więcej niż pięć kroków w linii prostej. Pięć kroków – tyle mniej więcej mierzyła jej cela. Nie oglądała się. Jeden ze strażników wskoczył na konia, pozostali pomogli jej zająć miejsce w siodle przed nim. Jej opiekun nie miał broni, pozostali jadący obok, przeciwnie, mieli miecze, sztylety, baty, sznury i sieci do łapania niewolnic. Uśmiechnęła się odruchowo. Nie chcą, żeby sobie zrobiła cokolwiek – w jej pobliżu nie może być ani sztyletu, ani noża. Natomiast, gdyby zdecydowała się na szaleńczą ucieczkę, reszta strażników dosięgnie ją z łatwością. Cóż za brak wyobraźni. Nawet, gdyby chciała, nie była zdolna do żadnego zdecydowanego działania po tak długim czasie spędzonym w celi. Rozpacz i strach zginął gdzieś w czeluściach upływających dni. Pozostała już tylko rezygnacja.
Achaja obojętnie patrzyła na mijane budowle. Nie wkraczali w obręb murów Syrinx, posuwali się obrzeżami miasta, ale nawet to, co znajdowało się na dalekim przedmurzu, stanowiło o wspaniałości stolicy Luan. Te wszystkie wspaniałe kolumnady, liczne i zadbane zagajniki dające schronienie przed prażącym słońcem, strumyczki, rzeki i kanały ze wspaniałymi, okładanymi marmurem mostami, te niesamowite rzeźby, często z wodą, a nawet fontannami ujętymi w kamień, malutkie winnice z jakby przyklejonymi do nich zajazdami, gdzie serwowano wino własnej roboty, te ryneczki, otwarte często patia bogatych domów. To wszystko stanowiło widok mogący porazić szaleńców podnoszących rękę na Syrinx. Takie bogactwo, taka potęga, największe miasto świata… Nawiasem mówiąc, Achaja nie mogła o tym wiedzieć, ale w tym czasie Syrinx nie było już największym miastem świata. To, które było, nie zachwyciłoby jednak nikogo z mieszkańców Luan czy Troy – płynące ulicami ścieki, wiecznie pełne nieczystości rynsztoki, walące się kamienice budowane byle jak, byle szybciej i więcej, nie mogły zachwycić nikogo z kręgu „oświeconej kultury morza”. Na szczęście miasto, o którym mowa, leżało tak daleko i w tak niedostępnym miejscu, że nikt z ówcześnie żyjących nie miał go zobaczyć na własne oczy.
Tymczasem strażnicy zatrzymali się obok niewielkiego, wspaniałego swą wyrafinowaną architekturą pałacyku tonącego w zieleni sprowadzonych z dalekich krain drzew, krzewów i kwiatów. Ukryte w gąszczu jeziorka, szemrząca w fontannach woda, jakieś kładki, przejścia, wijące się wśród lśniąco białych kolumn ścieżki, dopełniały obrazu niezwykle wytwornej rezydencji, której właściciel przedkładał uroki życia na wsi ponad miejski zgiełk stolicy. Wielki znak rodu na główną bramą pozwolił się dziewczynie zorientować czyja to rezydencja. Pamiętała cesarskiego posła L’atha bardzo dobrze. Wiedziała, że to człowiek o dużej kulturze, szanujący stare obyczaje – wiedziała, że zdoła się z nim porozumieć, jeśli tylko dopuszczają przed oblicze pana. Ale… Niby po co ją tu przewieźli? Układy? Wykup? Nie była naiwna. Plan rodziny jej macochy musiał być inny – nie mógł dopuszczać jej powrotu do Troy. A z drugiej strony, jeśli to ona właśnie była nagrodą za wysiłek cesarstwa, to przecież L’ath mógł mieć własne plany co do jej osoby, niekoniecznie zgodne z planami Asiji.
Tymczasem kazano jej zejść z siodła, posadzono na marmurowej ławeczce w cieniu rozłożystego drzewa, strażnicy kucnęli tuż obok. Nareszcie jednak mogła oczyścić zęby (choć własnym palcem, ale jednak). Jakiś służący przyniósł srebrną paterę z owocami. Rzuciła się na nie tyle z głodu, co dla odmiany od parszywej, niezmiennie tej samej karmy, którą serwowali jej w celi. Zrozumiała nagle, że nie dopuszczą jej przed oblicze cesarskiego posła. Ale to nie było ważne. Mogła jeść, mogła rozmasować sobie twarz, mogła choć tylko przy pomocy własnych rąk, jakoś ułożyć sobie włosy. Trudno powiedzieć jak długo czekali. Z wnętrza pałacyku czasem dochodziły stłumione, nierozróżnialne głosy, czasem szczęk naczyń, odgłosy krzątaniny. Zmierzchało już, kiedy na ścieżce, wśród egzotycznych drzew, pojawił się dziwny orszak. Najpierw szedł stary już, siwy człowiek, a za nim kilku chłopców, zapewne, sądząc po strojach, jego uczniów, którzy dźwigali fragmenty jakiejś drewnianej konstrukcji.
– Witaj księżniczko – siwy złożył jej dość staranny nawet ukłon. – Jestem Mistrz Anai.
Odruchowo skinęła głową, usiłując sobie przypomnieć, kiedy ostatnio tytułowano ją „księżniczko”. Jaki to mistrz? Znowu poczuła strach, ale z pewnością nie był to mistrz umierania. Nie miał ani kaptura, ani opaski. Jego uprzejmość sprawiła, że odważyła się spytać:
– Co ze… – chciała powiedzieć; „co ze mną będzie?”, ale w ostatniej chwili wydało jej się, że pytanie było zbyt obcesowe. – Co tu się dzieje? – zakończyła inaczej, jeszcze gorzej.
Mistrz uśmiechnął się i przysiadł obok niej na ławce. Dał znak swoim uczniom, którzy na małym placyku, wśród okrytych kwiatami krzewów, zaczęli montować drewnianą machinę.
– Tu w pałacu właśnie przyjmują poselstwo Troy – wyjaśnił. – Jest tam twój ojciec.
Dziewczynie na moment zaszkliły się oczy, poczuła, że nie może złapać oddechu. Chciała spytać, czy go zobaczy, ale sama mina siwego człowieka już z góry mówiła „wiesz, że nie”.
– Poselstwo? – wydukała wreszcie.
– Taaak. Wojna skończyła się kilkadziesiąt dni temu – teraz rokowania.
– I jak?
– Jak zwykle – Anai uśmiechnął się znowu. – Troy zajęło dwa ważne porty w nabrzeżnym pasie. Ustalono już, że jeden oddadzą w zamian za roczny pokój. My jednak chcemy dwa.
– Więc znowu wojna?
– Nie sądzę – mistrz wzruszył ramionami. – I wy i my wydaliśmy już na wojnę za dużo pieniędzy. U was rosną cła, u nas podatki – Zrobił przy tym minę: „sama wiesz jak to wygląda, lepiej ode mnie”. – Do następnego roku pewnie nic się nie stanie.
– To jak zamierzacie odzyskać drugi port?
Mistrz westchnął ciężko. Popatrzył na drewnianą konstrukcję, którą kończyli jego uczniowie. Przypominała wąski stół, a właściwie ławę, tyle tylko, że z dziwnym otworem z jednej strony oraz wypustami na obrzeżach.
– Ano… – pokiwał głową. – Ustalono, że masz krzyczeć pod oknami komnaty twojego ojca: „Oddajcie port Yach!”
Bogowie! Achaja niespokojnie popatrzyła na ukończone już dzieło uczniów mistrza. Bogowie!
– B… Będę krzyczeć – od dawna czuła, że jej wola jest już złamana. Poza tym nie była naiwna, żeby sądzić, że zdoła sama jedna przeciwstawić się potędze Luan. – Zrobię to, jak chcecie.
– Ano będziesz – Mistrz znowu pokiwał głową. Bez złości, bez współczucia, zupełnie obojętnie.
– Będę krzyczeć, co zechcecie – powiedziała Achaja, patrząc jak uczniowie przygotowują małe naczyńka. – Zrobię wszystko. Sama.