Выбрать главу

– Eeeee… – odpowiedział mu ktoś z większej odległości. – Nawet jeśli. Nie pociągnie długo.

– No co ty? – seria dźwięków urwała się nagle. – Słyszałem, że niektórzy siedzieli tu sto albo i więcej lat.

– Do roboty! – dalszy głos przybrał na sile. – Sto lat. Może dwieście?

Seria dźwięków rozległa się ponowne, powtarzając się nawet w trochę szybszym tempie.

– Sam słyszałem, jak odkuli jedną celę. A tam staruch zasuszony, z brodą po kolana.

– Żywy?

– Eeee… już nie. Ale robił kreski na ścianie. Jak policzyli – wyszło, że sto lat siedział.

– Pewnie mu się poobrotało. Toż tu dnia od nocy nie odróżni.

– Ja ci mówię. – Meredith z trudem otworzył oczy. Pulsujący ból pod czaszką sprawiał, że znowu zebrało mu się na mdłości. Przed sobą widział tylko mur z niezbyt starannie ociosanych kamieni. Leżał na boku odwrócony tyłem do głosów ludzi. Gdyby zdołał się odwrócić… gdyby mógł tylko… Przesunął rękę, czując szarpiący ból w łokciu. Jeszcze trochę… Przesunął dłoń, oparł ją na chropowatej powierzchni kamienia i pchnął taki mocno, jak tylko zdołał. Bezwładne ciało drgnęło, a potem przewróciło się na plecy. Głowa Mereditha uderzyła o jakiś kamień, ale mógł teraz patrzyć.

Bogowie! Zamurowują go. Widział wyraźnie mały otwór, w który zakonny ciura usiłował włożyć szuflę z zaprawą. Zamurowują go żywcem.

Szufla nagle zatańczyła w powietrzu, zrzucając większość swej zawartości do wnętrza celi.

– On patrzy! – rozległ się krzyk. – On na mnie patrzy! Daj amulet!

– Akurat.

– Patrzy na mnie!

– On już nic nie może – druga głowa pojawiła się na moment w otworze, ale zaraz znikła. – Muruj szybciej, to i patrzeć nie będzie miał jak.

– On… On…

– No szybciej, mówię.

Zaprawa wreszcie trafiła na swoje miejsce. Potem pojawił się kamień. Jeszcze raz zaprawa, jeszcze jeden kamień i… Meredith pogrążył się w całkowitej ciemności. Nie mógł wstać, nie mógł się poruszyć, był tak słaby, że myśli mieszały mu się w głowie. Słyszał jednak, że prace za ścianą nie ustały z chwilą skończenia muru. Stawiali drugi mur? Może ściana miała być gruba? Na dwie… trzy warstwy kamieni? Bez znaczenia. Nie był w stanie sforsować nawet jednej. A kiedy zaprawa zwiąże… Nie wiedział, ile czasu upłynęło. Niby jak mierzyć czas w kompletnych ciemnościach? Odgłosy za murem cichły stopniowo. Potem wydawało mu się, że słyszy jakiś rumor, jakby ktoś zasypał, czy zawalił prowadzący do niego korytarz, a potem nastała kompletna cisza.

Meredith znowu zemdlał. A może zasnął? Nie bardzo wiedział, co się z nim dzieje. Kiedy ocknął się, ponownie otaczała go tylko cisza i ciemność.

Był zupełnie obojętny. Umrze tu? Na pewno. To tylko kwestia… ilu? Trzech dni? Pięciu? A ile już minęło? Spróbował się podnieść. Ból w mięśniach zelżał nieco, ale powrócił zaraz, kiedy tylko usiłował się poruszyć. Spróbował usiąść. Miał zawroty głowy, ale udało mu się przy drugim podejściu. Przesunął się na rękach i oparł o ścianę. Odpoczywał dłuższy czas, a potem podniósł dłonie do ust. Nie był w stanie użyć głosu. Wyszeptał słowo i tylko z największym trudem utrzymał je w palcach – wibrujące słabo – aż wykonał znak. Leciutkie światełko oderwało się od jego rąk i poszybowało w górę. Było bardzo słabe, ale i tak musiał zmrużyć oczy. Dopiero po dłuższej chwili mógł się rozejrzeć po celi. Była wysoka mniej więcej na wysokość stojącego człowieka, szeroka i długa mniej więcej tak samo. W pierwszej chwili wydawało mu się, że żadna ze ścian, jak i podłoga i powała nie mają żadnych otworów, ale po chwili dostrzegł, że się myli. Tuż obok niego w posadzce widniał niewielki otwór, z którego unosiła się lekka woń wapna. Trochę dalej, na wyciągnięcie ręki po ścianie spływała strużka wody i obok czegoś jeszcze. Zagryzając wargi, przesunął się trochę w tamtym kierunku. Wyciągnął rękę, czuł strużkę wody pomiędzy palcami, ale nie mógł zacisnąć dłoni. Nachylił się więc, usiłując nie stracić równowagi i pił łapczywie, a właściwie zlizywał wodę wprost ze ściany.

Uspokoił się dopiero po dłuższej chwili. Rozejrzał się wokół tak, jakby mogło się coś zmienić. Potem zanurzył palec w gęstej mazi ściekającej tuż obok wątłego strumyczka wody. Powąchał go, a potem wziął do ust. Jakaś gęsta kasza? I zioła? Zakon nie chciał, żeby umarł. Mógł żyć. Mógł tu żyć. Bogowie! Chciało mu się płakać. To, o czym mówił murarz, mogło być prawdą – nie był pierwszym czarownikiem schwytanym przez Zakon. Czy… Czy naprawdę tamten żył tutaj sto lat? Nie był w stanie wyobrazić sobie czarownika, który w tych warunkach zdołałby przedłużyć sobie życie, ale… z drugiej strony… mając tyle czasu na przemyślenia, na kontemplację… Bogowie! Sto lat tak nędznej wegetacji? Zakopany gdzieś pod ziemią. Bez nadziei, bez celu, bez jakiejkolwiek pociechy? W komórce tak małej, że nie można w niej zrobić dwóch kroków, bez światła, bez…

– Chcę wyjść!!! – krzyknął nagle. – Chcę stąd wyjść! Ratunku!!!

– Bądźcie cicho, panie – rozległ się czyjś obojętny głos. – Przestańcie się miotać, bo zaraz zrobicie coś głupiego.

Meredith szarpnął się nagle, waląc głową w mur za nim. Światło przygasło, ale zaraz rozbłysło znowu, tylko trochę mniej jasne. W przeciwległym kącie celi siedział znajomy chłopak z kijem i tobołkiem, uśmiechając się drwiąco. Wirus!

– No i czego szaleć? – wzruszył ramionami. – Siedźcie lepiej spokojnie. Jak będziecie się szarpać, to wnet się z was zrobi wariat.

– Aaaa… a… jak się tu dostałeś? – Meredith czuł jak kołacze mu serce.

– Ano, ciała nie mam… tom przeszedł przez mur.

– A ja… co ze mną?

– Wy ciało macie, więc nie przejdziecie.

Meredith zdążył już zapomnieć jak ciężko rozmawia się z chłopcem.

– Czy… Czy można stąd jakoś wyjść?

Wirus pokręcił głową.

– Eeeee… Zaraz wyjść. Albo to źle wam tu? Wodę macie. Kaszka z ziołami tu płynie. Te zioła to po to, żebyście szkorbutu nie dostali. Niżej dół z wapnem, to wam śmierdzieć nie będzie – roześmiał się nagle. – Żyć, nie umierać.

– Myślałem – czarownikowi kręciło się w głowie. – Że Zakon zabije. Złapanego czarownika za… zabiją.

– A kto wam powiedział, że od razu? – Wirus rozłożył ręce. – Posiedzicie tu kilkadziesiąt lat. Zrozumiecie, na co się porwaliście. To i zdechniecie potem sami.

Meredith ukrył twarz w dłoniach. Miał ochotę wyć. Uspokajał się dłuższą chwilę. Ciągle jeszcze nie do końca dotarło do niego, co z nim będzie.

– Przecież musi być jakieś wyjście… Musi…

Chłopak skrzywił się boleśnie.

– Nie radzę próbować. Tam, skąd płynie woda i ta… to maziste świństwo, jest labirynt. Zamienieni w mysz nie przejdziecie. Rychlej się udusicie. A tam – wskazał podłogę – dół z wapnem. Nie ma zwierzęcia, które go przejdzie. A woda uchodzi znowu przez labirynt. To pułapka na czarowników.

– Mogłeś mnie ostrzec.

Ta uwaga wyraźnie ucieszyła chłopca.

– Ostrzegałem, mówiłem, aleście słuchać nie chcieli. No to macie. Ten wasz Bóg wystawił was jak psa w luańskiej rzeźni.

– Dlaczego?

– Ano sprawa jest prosta – chłopak oparł głowę na złożonych rękach. – Czarownik wyspy jest najpotężniejszym czarownikiem na świecie. Ale lata lecą, świat się zmienia. Kto wie, czy gdzieś nie żyje już sobie czarownik jeszcze potężniejszy. No to jak ma być? Przecie ten na wyspie musi być największy. No to Bogowie posyłają co lepszych, żeby się z nim zmierzyli. Wygra, który… to jego miejsce zajmie. A przegra… To Bóg z nim… O, przepraszam – to bez Boga ostanie.