– Nie może być.
Wirus znowu wzruszył ramionami. – Powiedział wam Bóg całą prawdę. Powiedział, że wam nie pomoże – na twarzy chłopca pojawił się uśmiech. – No bo i po co? Co to za próba z boską ingerencją?
– Ale…
– On szczerze wam mówił. Wszystko wam powiedział, a wyście się z nim zgodzili. Bo do końca jego słów nie zrozumieliście.
Meredith podciągnął kolana i oparł się na nich. To, co mówił chłopak, mogło być prawdą. Ale, przecież to narzędzie Zła. To Wielki Kłamca. A Bóg? Tak, mówił prawdę. Nawet Wirus przyznaje, że Bóg mówił prawdę. O co w tym wszystkim naprawdę chodzi? Postanowił wybadać chłopca.
– A ty? Chcesz mi pomóc? – zawahał się. – Pomożesz mi, jeśli zgodzę się służyć Złu? Tak?
Wirus machnął lekceważąco ręką.
– Jak dziecko – mruknął. – Myślicie jak dziecko.
– Więc mi wytłumacz.
– Aaaa… – chłopak zniecierpliwiony pokręcił głową. – Po co macie służyć Złu? Takich, co chcą Złu służyć, już są miliony na świecie. Po co jeszcze jeden?
– Chcesz, żebym przeciwstawił się Bogu?
– Wy? Bogu? – chłopak roześmiał się zrezygnowany. – To jakby mrówka powiedziała: „Dziś przeciwstawię się rzece”. Cha, cha, cha…
Siedział tak dłuższy czas, to śmiejąc się, to mrucząc jakieś niezrozumiałe słowa. Meredith nie mógł ich zrozumieć, ale z całą pewnością nie były to słowa dla czarownika pochlebne. Wreszcie chłopak podniósł głowę i popatrzył na niego.
– No może i byście się mi przydali. Może…
– Chcesz, żebym powiedział, że będę ci służyć?
– A co mi po waszych słowach? – wzdrygnął się Wirus. – Jak wiecie, ciała nie mam. Załóżmy, że pomogłem wam wyjść, a wy mi wtedy powiecie: „Obiecanki, cacanki, a głupiemu radość” – znowu się roześmiał. – Niby co mógłbym wam zrobić? Pobić? – zamachnął się, by uderzyć czarownika i jego ręka przeszła na wylot przez twarz Mereditha. Nie czuł nawet powiewu powietrza. – Udusić? – znowu, tym razem obie ręce przeniknęły ciało czarownika bez żadnego efektu. – Oj, biedny, ja biedny… – chłopak użalał się nad sobą. – Nie jestem człowiekiem, nie jestem Bogiem, nie jestem czarownikiem. Nie mam nawet ciała, cóż za sromota. Jestem zwykłą rzeczą. Rzeczą. Nawet wasz but ma lepiej, bo można dotknąć, wzuć albo i czyjś nos nim rozkwasić.
– Przestań.
– Ano mogę przestać – chłopak rozpogodził się nagle. – Ale za to nie będę miał kataru, nie zapadnę na dur, zbójcy nie mogą mnie nawet pocałować w d…
– Czego więc chcesz ode mnie? – przerwał mu Meredith.
– Ano chcę, żebyście zrozumieli, co wam Bóg powiedział – chłopak podniósł do góry palec – Bo on wam całą prawdę powiedział – powtórzył z naciskiem – tylko musicie ją zrozumieć. Jeżeli dobrowolnie za mną pójdziecie, nie pod karą, ani nie za nagrodę uwolnienia… to może wam pomogę – znowu podniósł palec. – Pamiętajcie, jeśli choć w jednej rzeczy będziemy się zgadzali, to może… może będziecie mi przydatni.
– Ale co mam zrozumieć?
– A to już wasza rzecz. Czasu macie dużo – chłopak roześmiał się szczególnie głośno. – Do zobaczenia… za rok!
Wstał nagle i utonął w kamieniu, zupełnie tak, jak to uczynił przedtem na jeziorze.
– Nieeee! – krzyknął Meredith, usiłując się zerwać, ale obolałe mięśnie nie pozwoliły na tak gwałtowny ruch. – Nie… nie… nie…
Nie wytrzyma tu roku. Nie wytrzyma tu roku! Nie wytrzyma tu ani chwili dłużej! Czarownik, stękając z bólu, miotał się, krzyczał, przeklinał, potem siedział osowiały, potem znów w miarę przypływu sił bił pięściami w mur, a potem osunął się i leżał bez ruchu jak setki ofiar przed nim, w więzieniu Zakonu.
ROZDZIAŁ 20
Więzienie znajdowało się w porcie. Tuż przy nabrzeżu, gdzie rozładowywano statki, ku postrachowi gawiedzi umieszczono tych, którzy mieli najcięższe przewiny. Przykuci łańcuchami do mola gnili powoli zanurzeni w wodzie po szyję. Jeśli burza wpędzała do portu więcej wody tonęli, ale w upalne dni, jakich większość tutaj, nie było dla nich zlitowania. Ot, może jakiś statek prowadzony przez złego sternika uderzył w kilku, wtedy znajdowali wytchnienie w śmierci, ale to zdarzało się rzadko. Na poły żywe, na poły martwe głowy skazańców wtopiły się w pejzaż nabrzeży i prawdę powiedziawszy nikt nie zwracał uwagi na dochodzące stamtąd jęki.
Zaan był pierwszym, może od wielu lat wędrowcem, który przystanął, by spojrzeć na walczące niemrawo z łagodną falą postacie. A i to patrzył dłużej pewnie tylko dlatego, że niewiele dzieliło go, by znaleźć się pośród nich. Wśród nich… Jeśli się nie uda, będzie poczytywał sobie za wielkie szczęście, jeśli przykują go z nimi. Nie liczył na to. Cóż za biedni ludzie. Być o krok, o wyciągnięcie ręki od normalnego świata, ale bez żadnej nadziei. Bez możliwości powrotu do tego życia, które kipiało wokół, powodując tylko zazdrość odbijającą się w przeżartych solą oczach. Potrząsnął głową. A może to w ogóle nie ludzie? Przecież im się nie udało. Czy jeśli przykują tu jego, to ktokolwiek, choćby jeden człowiek, jeden jedyny z całego wielkiego świata przystanie obok, żeby użalić się nad jego losem? Nigdy. Nigdy w życiu. Nie miał nikogo i nikogo nie obchodził jego nędzny los.
Ruszył w kierunku właściwego budynku więzienia przylepionego do portowych magazynów. Świetne miejsce. Kradniesz? No bo gdzie kraść, jeśli nie tutaj? To nie trzeba cię będzie odprowadzać daleko. Energicznie zastukał w obite spiżowymi ćwiekami drzwi. Uchyliły się natychmiast.
– Prowadź do dowódcy – pokazał strażnikowi pierścień Siriusa.
– Proszę za mną panie – strażnik ugiął kark w ukłonie.
Ciekawe, czy następnym razem będzie równie uprzejmy? Zaan widział już siebie prowadzonego do mistrza topora. Przez te same drzwi, przez ten sam niewielki dziedziniec, te same schody i wąskie korytarze. Ciekawe, jak ten sam strażnik będzie się wtedy zachowywał?
– Panie – żołnierz otworzył wąskie drzwi prowadzące do pokoju rozprowadzania. – Tędy.
Zaan wkroczył do środka pewnym krokiem gotowy pokazać pierścień, ale dowódca warty był rozsądnym człowiekiem. Wiedział, że żaden strażnik nie ośmieli się sprowadzić bez zapowiedzi człowieka o małym znaczeniu. Stał już, wskazując gościowi jedyne w pomieszczeniu krzesło.
– Panie? – wykonał prawie dworski ukłon. Widać zwyczajny był wizyt ludzi lepiej urodzonych.
– Macie tu jakiegoś oszusta? – wypalił Zaan prosto z mostu, zajmując należne mu miejsce.
– Oj wielu, wielu panie.
– Chodzi mi o jakiego znacznego.
– U nas sami znaczni – dowódca powtórzył ukłon. – Mało znacznych chłostają w stoach, znak wypalają, a bardzo znacznych mistrz leczy z ich profesji, albo do mola są przykuci.
– No to odkujcie jakiegoś.
Dowódca uśmiechnął się lekko.
– Znać panie, z daleka przybywacie – pochylił głowę, nie ośmielając się patrzeć wprost na przybysza. – Jak kto do mola przykuty, to już na wieki. Nawet jakby syn króla przez pomyłkę, to już odkuć nam nie lza… Każdy kto tam – wskazał ręką małe okno wychodzące na port – to musi wiedzieć, że już nie ma dla niego poratowania. Jak go kują, to on wie, że to już na zawsze, że głowę tam złoży.
– No, a tu – Zaan wykonał skomplikowany gest, który miał oznaczać właściwe więzienie. – Nie macie kogoś znaczniejszego?
– Mamy – dowódca wzruszył ramionami. – Brać, wybierać, ile komu trzeba.
– No to daj kogoś lepszego niż inni. I mistrza zawołaj.
Dowódca pokłonił się znowu i skinął na czekającego pod drzwiami strażnika.