Выбрать главу

– No dobrze – powiedział Zaan, rzucając w bok spojrzenia, niby to piorunujące młodego księcia. – Chcę sprzedać pewną informację.

Brwi Zyriona powędrowały do góry.

– Ze wszystkiego, co dzięki temu uzyskasz, dasz mi cztery części od całości. Dla siebie weźmiesz jedną część.

Zyrion już chciał się roześmiać, tak niesłychana była bezczelność propozycji. Jedną część przeciw czterem! Co za…

– Wzrosną podatki na ziarno z dwudziestu siedmiu od sta na dwadzieścia dziewięć…

Zyrion zamarł w pół niedokończonego uśmiechu. Bogowie!!! Bogowie!!! To przecież góra… Góra… Góra złota!!! Z trudem odzyskał oddech. Zaraz… A jeśli to jego wrogowie chcą go przywieść do zguby? Nie… Ten drugi tutaj to przecież syn Wielkiego Księcia, przed domem stoją jego „kuzynowie” – żadna z osób, z którymi się zadawał, nie mogłaby przecież nawet w najśmielszych marzeniach wynająć syna Wielkiego Księcia! Temu wszak służyła osobista wizyta tak wysoko urodzonej osoby. Przekonaniu go, że chodzi wyłącznie o pieniądze. I żeby trzymał mordę zamkniętą na trzy skoble! Stąd to rozliczenie cztery do jednego. Bogowie! Jaka łaska! Jakie szczęście, że wybrali właśnie jego. Zastanawiał się, czy upaść na kolana, ale jakieś resztki zdrowego rozsądku, którym kierował się w interesach powiedziały mu, że nie zostałoby to dobrze odebrane.

– Gdzie mam dostarczyć złoto? – spytał, przełamując nagłą suchość w gardle.

– Przyślę po nie.

Ton sługi księcia nie budził wątpliwości. To prawda! To prawda! Interes jego życia właśnie się ziszcza.

– A na jakie ziarno nałożą… – odważył się spytać, ale Zaan przerwał mu ruchem ręki.

– Domyśl się.

– A kiedy ogłoszą?

– Nic więcej nie powiem – Zann ruszył ku drzwiom, otworzył je i przepuścił księcia przodem. – Działaj szybko – rzucił na odchodnym.

Zyrion długo po ich wyjściu stał ciągle w tej samej pozycji, zupełnie jakby bał się, że najmniejsze poruszenie obudzi go z najpiękniejszego snu w jego życiu. Czuł jakąś dziwną słabość w nogach, serce biło mu tak mocno, jakby zaraz miało stanąć. Wreszcie przemógł się, otarł pot z czoła i usiadł na ławie.

– Już – mruknął.

Niewidoczne dotąd, ukryte w bocznej ścianie drzwi otworzyły się nagle, przepuszczając jego wiernego sługę i sześciu zbrojnych. Tych lichwiarz pchnął do najniższej komnaty, by sprowadzili jego pisarzy i by odtąd żaden z nich nie opuszczał żadnego pisarza, choćby na mgnienie oka. Kwity, jakie będą sporządzać, muszą pozostać tajemnicą tak pilnie strzeżoną, że przy nich sam król mógłby się wydawać osobą pozostawioną samej sobie na pastwę losu.

– Panie? – sługa zgiął się w ukłonie, kiedy zostali sami.

– Słuchaj mnie dobrze. Kupisz na targu największą jałówkę, jaką tylko znajdziesz. Tylko żeby była młoda i tłusta! Zaprowadzisz ją do świątyni i złożysz na ofiarę dla Wszystkich Bogów. I nie licz się z pieniędzmi. No już, biegnij!

Zyrion zamilkł i pogrążył się w rozmyślaniach o jakichś niebotycznych kwotach, które staną się jego udziałem. Sługa podszedł, co prawda, do drzwi, ale nie zamierzał opuszczać pomieszczenia. Zbyt dobrze znał obyczaje swojego pana.

– Czekaj – rozległo się po chwili zgodnie z przewidywaniami. – Jałówka to chyba przesada. Kup barana. Tylko wielkiego i tłustego! No biegnij, biegnij już.

Góra złota! Góra złota… ależ szczęście! Co za traf!

– Czekaj! Właściwie po co Bogom baran? Kup koguta.

Wiedzieli do kogo się zwrócić. Taaaak… On to załatwi. Do niego złote lgną, jak nie przymierzając rzepy do psiego ogona.

– Nie, kup kurę – po raz kolejny zmienił zdanie – Albo nie, kurczaka. Tylko, żeby nie był za tłusty. Albo… Wiesz co? Kup jajko i zanieś je do świątyni – Zyrion nagle oblizał wargi. – A zresztą po co masz biegać tam i nazad? Kup jajko i ugotuj mi na kolację.

Teraz dopiero stary służący skinął głową i ruszył, żeby wypełnić powierzoną mu misję. Zyrion nie utrzymywał przesadnie przyjacielskich stosunków z Bogami i raczej wychodził na tym dobrze.

ROZDZIAŁ 21

Achaja zwinnie zeskoczyła z wysokiego piargu.

– Noż, psiamać – zrugał ją Hekke – mówiłem, że jak skaczesz, nogi razem!

– To se pokrwawię kajdanami – odkrzyknęła, uderzając oskardem w obrabianą skałę.

– Lepiej pokrwawić niż złamać, idiotko!

Dziewczyna zignorowała go. Uderzyła ponownie, wyszczerbiając kamień i jeszcze raz, w to samo miejsce… Potężny fragment oderwany od macierzystej skały potoczył się wprost pod jej nogi. Odskoczyła, żeby jej nie uderzył, potem kucnęła i zagarnęła go do olbrzymiego kosza, gdzie miała już poprzedni urobek. Schyliła się, zarzucając sznur na ramię i bez większego trudu wstała z ciężarem na plecach, który przecież, jeszcze nie tak dawno, nie dawał się w ogóle unieść z ziemi.

– Nie bierz tyle, bo kosz zniszczysz! – warknął za nią Krótki.

– Nie strasz! – ruszyła w stronę „wygładzaczy”, wyprzedzając wlokących się niewolników. „Nawóz” pomyślała pogardliwie. Już dawno skończył się dla niej czas, kiedy z najwyższym trudem wlokła się jak oni, kiedy czuła zawroty głowy przy większym wysiłku, kiedy czas pracy dłużył się tak, jakby graniczył z długością samego życia. Achaja była teraz silna, zwinna, gibka i sprawna. Zahartowała się dzięki pomocy swoich opiekunów, którzy umożliwili jej przetrwanie najcięższego, wysysającego wolę i siły okresu. Teraz bez przeszkód mogła pracować cały dzień. Było jej wszystko jedno, czy uderzeniami oskarda rozbija skałę, czy leży w zaciszu ziemianki, obserwując gwiazdy mrugające w wejściowym otworze. Już nie mdlała po zwaleniu się na swoje legowisko, nie zapadała w nicość, teraz normalnie zasypiała. Potrafiła skakać, biegać w kajdanach (no… nazwijmy to umownie „biegiem”), potrafiła sama o siebie zadbać, walcząc, przy pomocy oskarda, zwykłego kija czy choćby pięści.

Zrzuciła ładunek i przykucnęła przy omszałym kamieniu przyniesionym przez kogoś innego. Obróciła go z zaciekawieniem. Miała rację! Jakiś pacan nie zajrzał pod spód, a tam przecież… pełzały białe, grube i tłuste robaki. Roześmiała się, pakując je sobie do ust. Jeden z „psów” patrzył na to z pożądaniem. Rzuciła w niego kamieniem. Ach! Miała dzisiaj szczęście. Obok robaków wiła się duża gąsienica. Skąd ona tutaj, na pustyni? Achaja przyjrzała jej się pod światło. Wiatr przywiał? Włożyła ją do ust wraz z resztą robaków.

– No popatrz – Krótki i Hekke wywalili obok na ziemię zawartość swoich koszy. – Siksa znalazła jedzenie i nie podzieli się z nami.

– Mam dla was jaszczurkę – przerwał jej gwizd obwieszczający koniec pracy.

– Jaszczurkę. Akurat.

Zza opaski okręconej wokół bioder wyjęła martwe zwierzę.

– O! Znalazłam przy tym głazie, który rano rozbijaliśmy. Nie musiała tłumaczyć, dlaczego jej wcześniej nie pokazała. Błyszczące pożądaniem oczy patrzyły na nią ze wszystkich stron. Hekke rozejrzał się wokół i znacząco podniósł swój kij. Nikt nawet nie drgnął.

– No! – powiedział Krótki. – Ty idź po nasze porcje, a my z dziewczyną skoczymy do spichrza, żeby czymś okrasić tą jaszczurkę.

– Dobra, tylko nie bradziarzcie tam długo – roześmiał się Hekke. – Bo obiad wystygnie!

Karzeł machnął ręką.

– Codziennie powtarzasz ten sam dowcip. Dałbyś wreszcie spokój.

Skinął na dziewczynę i ruszyli w stronę prowizorycznych szałasów zajmowanych przez „sługusów”. Spichlerz wbrew pozorom wcale nie był tak niedostępny, jak wydawało się reszcie niewolników. Krótki znał wszystkich pracujących tu „ludzi” i prawie wszystkich „fagasów”. Kilku z nich zaproponował grę w kubki, ale ci odmawiali wiedząc, że jest wytrawnym graczem. W końcu znalazł jednak frajera. Oczywiście, nie miał co postawić przeciwko mące, którą proponował tamten, więc kupczył wdziękami Achai jak stary alfons z portowego burdelu. Dziewczyna uśmiechała się lubieżnie, pragnąc podbić stawkę. Nie było niebezpieczeństwa wbrew pozorom. Krótki grał dobrze i umiejętnie oszukiwał. Już po chwili wracali do ziemianki, niosąc pełne garście mąki.