– Bogowie! – przerwała mu żona. – Pięćdziesiąt biletów?
– I trzy srebrne! Są jeszcze ludzie, którzy wiedzą, ile mój czas kosztuje.
– Pięćdziesiąt… Toż musimy coś wygrać!
– I wóz odnowiony!
– Ach… Ale… dlaczego się nie ujawnił?
– No… – Sibelius przybrał urzędową, poważną minę. – Cóż. Kradzież to jednak kradzież. Boi się prawa. I słusznie, skądinąd.
– Ale przecież go teraz nie podasz?
– Noooooo… Przecież różne wypadki po ludziach chodzą. Trzeba zrozumieć nawet łotra.
– Na festyn pojedziemy? Toż to dzień drogi w jedną stronę.
Pojechali na festyn. Sibelius wygrał na loterii kożuch z niedźwiedziego futra, a jego żona sznur przecudnych korali.
W tym czasie Sirius i Zaan odwiedzili jego dom z duuuuużymi siekierami. Pół dnia zajęło im wyważenie specjalnie wzmocnionych drzwi. Drugie pół dnia i całą noc spędzili na wyrąbywaniu drogi do piwnicy, gdzie poborca trzymał podatkowe należności. Ale nie spieszyli się. Mieli zagwarantowane trzy dni, sam na sam ze skarbcem.
Liczba klientów, którzy przewinęli się tego dnia przez sklep Keela, kogoś niewprawnego mogłaby przyprawić o zawrót głowy. Sam Keel jednak, właściciel największego składu w miasteczku przeżył już większe najazdy. Wizyta księcia w warowni, przegląd wojsk i związany z tym jarmark zawsze przyciągały tłumy z całej okolicy. Ludzie chętnie odwiedzali korzennego faktora. Teraz w zimie, co prawda, mięso nie psuło się tak szybko jak w lecie, ale niższe niż w sezonie ceny, a także bogaty wybór przypraw do ciast zawsze przyciągały mieszczan z żonami i córkami. Był to jedyny skład, gdzie można było dostać nie tylko pospolite zioła jak tymianek, kolendra, kardamon czy mięta, ale także wyszukane przyprawy z dalekich stron, takie jak pieprz, cynamon, imbir, paprykę, goździki, wanilię, gałkę muszkatołową, czy kmin. Był to wybór absolutnie niespotykany w całej okolicy, ba, w całym państwie bodaj i dlatego Keel nigdy nie narzekał na brak klientów. Teraz jednak coś burzyło jego spokój i zadowolenie z pracowicie spędzonego dnia. Pod wieczór resztki kupujących rzedły zawsze, najbardziej opieszali decydowali się wreszcie i nadchodził moment, kiedy drzwi przestały się otwierać. Jeden z klientów jednak nie zamierzał niczego wybierać. Starszy już mężczyzna, odziany w długi, czarny płaszcz stanął pod słupem, ignorując umieszczone wokół kosze i worki z przyprawami. Stał z przymkniętymi oczami, tak jakby czekał aż ostatni ludzie opuszczą skład, nie zwracając uwagi na nagabywania uczniów faktora i czeladzi. Keel obserwował go z wysokości swojego kantoru. Im dłużej to trwało, tym mniej podobał mu się obcy. Jego kupiecki nos węszył kłopoty.
Mężczyzna w czarnym płaszczu odczekał, aż zamkną się drzwi za ostatnim klientem. Wtedy dopiero, ciągle niespiesznie, jakby chciał okazać pogardę całemu otoczeniu, zbliżył się do kantoru.
– Każ im wyjść – powiedział cicho.
– Kim jesteście panie?
Obcy pozostawił to pytanie bez odpowiedzi.
– Każ im wyjść – powtórzył.
Było coś w jego głosie, co sprawiło, że Keel strzelił palcami i wykonał dłonią gest: „won i warować za drzwiami”. Był doświadczonym kupcem i żadni zbójcy, żadni rabusie nigdy dotąd nie pożywili się na jego krwawicy. Czeladnicy i uczniowie skryli się, co prawda za drzwiami komory, ale wiedział, że czekają teraz na najlżejszy szmer, żeby wkroczyć znowu uzbrojeni w drągi i noże.
– Kim jesteście panie? – spytał raz jeszcze.
– Nazywam się… – twarz obcego skurczyła się jakby toczył walkę sam ze sobą. Potem z jakimś wewnętrznym zdziwieniem, jakby sam nie wiedział, co mówi, dokończył: – Nazywam się Zaan.
– Chcecie nabyć zioła?
Poła czarnego płaszcza uchyliła się, ukazując dużą podróżną sakwę. Mężczyzna wyjął z niej list i pokazał pieczęć z wyraźnie odciśniętymi w laku oczami ułożonymi w koło. „Patrzymy na ciebie”. Bogowie! To pieczęć Zakonu! Keel czuł jak zimny pot zrasza mu czoło.
– Panie… – zgiął plecy w ukłonie.
– Przyjdzie tu do ciebie młody chłopak z mieczem. To rabuś.
– Nie wydoli – odważył się powiedzieć Keel. – Mam dziesięciu pachołków, nie licząc uczniów i czeladzi.
– Milcz, kiedy ważniejsi od ciebie nic nie mówią.
Cichy, beznamiętny głos obcego sprawił, że kupiec skurczył się w sobie.
– To syn samego… – Zaan urwał nagle. – Nie mogę powiedzieć czyj. Jest chory albo uznał, że jest bezkarny.
Keel doskonale wiedział, czyj to mógł być syn. Czyjego imienia nie mógł powołać przy postronnych nawet sługa Zakonu. Poczuł, że ręce drżą mu coraz bardziej.
– Chodzimy za nim już długo – podjął Zaan. – Ale ojciec zawsze dotąd ukrywał jego grabieże.
– P… Panie…
– Milcz. Wiemy, że przyjdzie tu dzisiaj zbójectwo czynić. W karczmie nasz sługa się dowiedział.
Keel zgiął się w ukłonie.
– Panie – zaryzykował. – Złapiemy go. Będziesz go miał, panie.
– A wtedy twoja głowa potoczy się po tych schodach – Zaan wskazał stopnie prowadzące do kantoru. – Będzie twoje słowo przeciwko słowu samego… – znowu urwał znacząco.
– Bogowie! – Keel w jednej chwili zrozumiał, że tamten ma rację. – Co czynić, panie?
– Dasz mu cały utarg. Bez słowa! I ani się waż alarmować straże. Wiesz komu one służą?
– Tak, panie!
– No! A my młokosa złapiemy z łupem przy bramie. Teraz się nie wywinie.
– Tak, panie.
– Dobrze mnie zrozumiałeś? – upewnił się Zaan.
– T… tak, panie.
– We wszystkim mnie zrozumiałeś?
– T… t… tak, panie. Ja…
– No to bywaj – czarny płaszcz załopotał, kiedy obcy odwracał się ku drzwiom. Keel nawet nie śmiał podnieść oczu. Wiedział, że próżno od Zakonu wyglądać nagrody. Ale każde wygodzenie jego sługom, to przynajmniej brak kary. Śmiertelnej kary.
Kiedy w dwie modlitwy później młody rycerz, wymachując mieczem wkroczył do jego składu, kupiec posłusznie oddał mu cały utarg. Próżno jednak czekał na sługi Zakonu, żeby odzyskać stracone pieniądze. Nie wiedział, że w tym czasie Sirius i Zaan liczyli je w przydrożnych zaroślach.
ROZDZIAŁ 9
Drzewa nagle przerzedziły się i Meredith wyszedł z lasu wprost pod palące, południowe słońce. Miał wrażenie, że wszystkie wydarzenia poprzedniego wieczoru, ta dziwna wieś, wizyta Boga, znaki i błyski, których doznał, były snem tylko, czymś co nie miało prawa się zdarzyć. Nasunął na głowę kaptur, żeby choć trochę osłonić twarz przed słońcem. Zwolnił trochę, żeby wyrównać oddech i nagle odkrył, że ktoś za nim idzie. A nawet nie za nim. Kilkanaście kroków z tyłu, obok drogi, wprost przez pole, na którym kiełkowało zboże szedł wiejski chłopak z długim, przerzuconym przez ramię kijem, na końcu którego wisiał mały tobołek zrobiony z szarej chusty. Chłopak uśmiechnął się do niego. Musiał podążać za czarownikiem od samego rana, ale w lesie nie sposób było go zauważyć.
– Witajcie panie – chłopak krzyknął wesoło.
Meredith odwrócił się bez słowa.
– Panie – chłopak nie ustawał w próbach nawiązania rozmowy. – A nie nuży się wam tak iść samemu?
– Zupełnie.
– Juści – chłopak zręcznie przeskoczył krzaki dzielące pole od drogi i szedł teraz tuż za czarownikiem. – Pewnie się nuży, tylko powiedzieć nie chcecie.
Meredith zasapał się nieco, wchodząc na szczyt łagodnego wzgórza. Droga dalej prowadziła w dół, aż do roziskrzonej słońcem powierzchni ogromnego jeziora. Na jego skraju, tam gdzie rozchodziły się pola, widać było małą wieś, na poły rolniczą, na poły – sądząc po rozwieszonych sieciach – rybacką.
– A ze mną to będzie wesoło – w głosie chłopca nie czuć było najmniejszego śladu zadyszki. – I zawszeć raźniej niż samemu.
Meredith szedł w milczeniu, nie chcąc nawiązywać rozmowy.
– A wiecie panie, co chroni chałupę przed ogniem?
– Co? – Meredith dał się jednak sprowokować.
– Dym.