– Co?
– Ano. Bo jak dym uchodzi z chałupy, to chałupa się pali – chłopak roześmiał się na cały głos. Po chwili jednak, widząc brak jakiejkolwiek reakcji, dodał: – A jak dym nie uchodzi, to się nie pali. Znaczy dym chroni przed ogniem.
– Pojąłem krotochwilę za pierwszym razem – mruknął Meredith – nie trzeba tłumaczyć.
– Ja tylko tak – chłopak zafrasował się, ale już po chwili chwycił swój kij w zęby, kucnął, gibnął się i zaczął iść na rękach. Trzeba przyznać, że szło mu to bardzo sprawnie. Prawie że dorównywał kroku czarownikowi. Widząc jednak brak zainteresowania, powrócił do normalnej pozycji. – Nie rozśmieszyłem was, panie? – był wyraźnie zawiedziony.
– Jak widać.
– Szkoda. Ale pokażę wam lepszą sztuczkę. W tej wsi, do której zmierzamy…
– My? – przerwał mu czarownik.
– No… Wy panie i ja – chłopak nie dał się zbić z pantałyku – to udawajmy, że mnie nie ma, co?
– Niczego nie będę udawał.
– To nic. Ja będę udawał, że mnie nie ma, co?
– A może dasz mi spokój?
– Juści, mogę dać, ale… Ja tą wieś znam – chłopak machnął lekceważąco ręką. – Ona zupełnie nie jest wesoła. Chłopi są głupi i za dużo śnią, panie.
Meredith chciał spytać czy on sam, jako chłop, nie jest przypadkiem równie głupi, ale powstrzymał się, słysząc uwagę o snach. Rzadko spotykał się z taką odwagą, kiedy chłop miał czelność zagadnąć czarownika. Kto to jest? – zmierzył chłopca wzrokiem. Mówi jak chłop i nie jak chłop zarazem. A mniejsza z tym. Wchodzili właśnie pomiędzy pierwsze chałupy. Chłopak stroił porozumiewawcze miny, że niby teraz będą udawać, że go nie ma i rzeczywiście był w tym dość zabawny. Meredith jednak przestał zwracać na niego uwagę. Zsunął kaptur z czoła i przyspieszył kroku. Jak w każdej wsi musiał odganiać kijem psy i kury pałętające się pod nogami. Dopiero nad samym brzegiem jeziora domy, zbudowane z suszonej na słońcu gliny, rozstąpiły się, tworząc dość spory placyk z rusztowaniami, na których suszyły się ryby. Wieśniacy na widok czarownika przerywali pracę. Ci, którzy stali na jego drodze, rozstępowali się, chyląc głowy z szacunkiem. Meredith zatrzymał się przy rosłym mężczyźnie czyszczącym niewielką łódkę.
– Przewieziesz mnie na drugi brzeg?
Na jego twarzy pojawił się grymas strachu. Chłop zgiął się w głębokim ukłonie.
– Panie… ja…
– No, wyduś z siebie wreszcie.
– Panie… Panie ja, my… znaczy… Nie mogę!
– Czemu? – czegoś takiego nie widział jeszcze nigdy.
– Bo… Panie… ja… – chłop jąkał się coraz bardziej. – Sen był. Sen miałem. Że… wielki czarownik do wsi… znaczy przyjdzie… i… żeby mu łódź dać… ale samemu nie płynąć… Panie.
Na wzmiankę o śnie, Meredith spojrzał na chłopca, który z nim przyszedł. Ten jednak, wmieszany w tłum otaczających ich chłopów, całym sobą udawał, że go nie ma i po raz pierwszy był naprawdę zabawny.
– No dobrze. A kto inny?
Chłop przygiął kark prawie do ziemi.
– Panie… Ja… My, my wszyscy mieliśmy sen… my…
– Taki sam?
– Tak panie, wszyscy… wszyscy ten sam… – chłop był naprawdę przerażony, a wieśniacy wokół przytakiwali głowami. – w nocy sen… w nocy…
– Nieprawdopodobne – zakpił czarownik – w nocy? W nocy sen mieliście?
Zerknął na chłopca, który chichotał, zakrywając usta dłonią.
– I nikt mnie nie przewiezie? – podjął.
Chłop runął na kolana.
– Wybaczcie panie. Weźcie łódź… bez zapłaty.
– Ano – czarownik wszedł do łodzi przywiązanej do pala wbitego tuż przy brzegu – skoro sny miewacie… i to w nocy.
Klęczący dotąd wieśniak podniósł się i zaczął odwiązywać sznur. Czarownik rozejrzał się za wiosłami.
– Panie – roześmiany chłopak przestał nagle udawać, że go nie ma i podszedł bliżej. – Weźcie mnie ze sobą.
– A wiosłować umiesz? – Meredith spostrzegł, że czuł do niego sympatię. Szczególnie tu, w otoczeniu tych ciemnych ludzi, którzy nagle wydawali się jeszcze bardziej przestraszeni niż w trakcie rozmowy o snach.
– Oj… nie umiem, zupełnie nie umiem.
– No to będziesz musiał płynąć sam – czarownik stracił cierpliwość.
Stary wieśniak uporał się wreszcie ze sznurem. Wszedł po kolana do wody, żeby odepchnąć łódź, ale zwlekał jeszcze.
– Wybaczcie, wybaczcie… – szeptał.
– No już, już.
– Panie bo… uważajcie na siebie, bo… – szepnął jeszcze ciszej. Jego twarz zdawała się wyrażać jeszcze większe przerażenie niż przed chwilą.
– Co?
– …bo… to nie był dobry sen – odepchnął łagodnie łódź, pokłonił się jeszcze raz i wrócił na brzeg…
Meredith założył krótkie wiosła i usiadł na chybotliwej ławeczce. Na szczęście wiosła były lekkie. Ciągnął nimi równo, przypominając sobie po raz kolejny młode lata i oddalając się szybko od wsi z jej przestraszonymi mieszkańcami, i od wyraźnie zgnębionego chłopca. Słońce paliło ostro, ale nie chciało mu się zakładać kaptura, lekki wiaterek marszczący powierzchnię jeziora chłodził mu czoło i dodawał sił w skwarne południe. Nie sądził, że wiosłowanie przyjdzie mu tak łatwo. Długie pociągnięcia nadawały łodzi stosunkowo dużą szybkość i wydawało się, że bez jakiegoś szczególnego zmęczenia osiągnie odległy jeszcze, drugi brzeg.
Znowu powróciły refleksje dotyczące poprzedniego wieczoru. Czy ma udać się na wyspę Zakonu? Przecież nie może pokonać czarownika wyspy… Bóg zleca mu zadanie i z góry mówi, żeby na niego nie liczyć, nawet chłopi nie chcą go przewieźć na drugą stronę, bo… Ach, mniejsza z tym. Znikąd pomocy.
– Znikąd pomocy – rozległ się tuż obok czyjś głos.
Meredith o mało nie wpadł do wody. Łódź zachybotała się od jego gwałtownego podskoku, nabierając trochę wody. Tuż obok… Nie, to niemożliwe! Tuż obok, po powierzchni wody, szedł chłopak z kijem i tobołkiem, ten sam, którego czarownik zostawił na brzegu.
– Znikąd pomocy – powtórzył chłopak. – Nie chcieliście mnie przewieźć, panie, chłopi nie chcieli dać mi łodzi. Zresztą, po co mi łódź i tak bym z niej nie skorzystał. No i muszę iść na piechotę.
Meredith z trudem opanował kołyszącą się gwałtownie łódkę. Nie czuł wokół żadnej magii! Nie czuł wokół żadnej magii!
– Kim jesteś?
– Nie „kim” tylko „czym” – poprawił go chłopak.
Meredith czuł, że rozszalałe niesamowitym spotkaniem serce uspokaja się trochę.
– No to czym jesteś?
– Oooo… to trudno powiedzieć.
Czarownik zdążył już zapomnieć, jak trudno rozmawia się z chłopcem.
– Nie jesteś chyba…
– Bogiem? – chłopak wpadł mu w słowo. – No co wy? Rozum z was uszedł? – nie było w nim już poprzedniej udawanej uniżoności, ale perfidnie, przez cały czas wydawał się sympatyczny. – Czy ja wyglądam na Boga?
W tej stojącej na powierzchni wody postaci było coś niepokojącego, ale też i miłego, a nawet pociągającego, tak pociągającego właśnie. Jakiś specyficzny urok emanujący od drobnej sylwetki sprawiał, że wydawała się przyjazna, ale i… groźna.
– A jak cię zwą?
– Mnie? No… Różnie – chłopak zrobił zabawną minę. – Zależy gdzie.
– Powiesz?
– No mówię, że różnie. Zwą mnie Wielkim Błaznem albo Wielkim Kłamcą, albo Tym, Który Przychodzi We Śnie.
„To nie był dobry sen” – powiedział chłop nie tak dawno.
– Ale tak naprawdę nazywam się Wirus.
– Dziwne imię.
Chłopak przysiadł na brzegu łodzi, a ta ani drgnęła, zupełnie jakby nie obciążono jej żadnym dodatkowym ciężarem.
– Jak możesz chodzić po wodzie? – ciągnął Meredith. – Wokół nie ma żadnej magii.
– Ach! To was tak przestraszyło – Wirus zerwał się nagle i zrobił fikołka na powierzchni wody, a ta nie zmarszczyła się nawet, zupełnie tak, jakby była kamienną posadzką. Z drugiej strony, na lazurowej tafli wyraźnie widać było jego odbicie. – No… to trudno wytłumaczyć.
– Skoro nie chcesz mi odpowiedzieć na żadne pytanie, to po co rozmawiamy?
Wirus roześmiał się głośno.
– Ależ pytajcie… pytajcie.
– Kim jesteś?
– Och – chłopak skrzywił się, jakby odpowiedź miała być rzeczywiście wielkim problemem. – Jestem dziełem Boga.
– Czyli człowiekiem?
– Nie. Ludzie to dzieci Bogów. Ja jestem dziełem Boga.