Выбрать главу

– Myślałem – czarownikowi kręciło się w głowie. – Że Zakon zabije. Złapanego czarownika za… zabiją.

– A kto wam powiedział, że od razu? – Wirus rozłożył ręce. – Posiedzicie tu kilkadziesiąt lat. Zrozumiecie, na co się porwaliście. To i zdechniecie potem sami.

Meredith ukrył twarz w dłoniach. Miał ochotę wyć. Uspokajał się dłuższą chwilę. Ciągle jeszcze nie do końca dotarło do niego, co z nim będzie.

– Przecież musi być jakieś wyjście… Musi…

Chłopak skrzywił się boleśnie.

– Nie radzę próbować. Tam, skąd płynie woda i ta… to maziste świństwo, jest labirynt. Zamienieni w mysz nie przejdziecie. Rychlej się udusicie. A tam – wskazał podłogę – dół z wapnem. Nie ma zwierzęcia, które go przejdzie. A woda uchodzi znowu przez labirynt. To pułapka na czarowników.

– Mogłeś mnie ostrzec.

Ta uwaga wyraźnie ucieszyła chłopca.

– Ostrzegałem, mówiłem, aleście słuchać nie chcieli. No to macie. Ten wasz Bóg wystawił was jak psa w luańskiej rzeźni.

– Dlaczego?

– Ano sprawa jest prosta – chłopak oparł głowę na złożonych rękach. – Czarownik wyspy jest najpotężniejszym czarownikiem na świecie. Ale lata lecą, świat się zmienia. Kto wie, czy gdzieś nie żyje już sobie czarownik jeszcze potężniejszy. No to jak ma być? Przecie ten na wyspie musi być największy. No to Bogowie posyłają co lepszych, żeby się z nim zmierzyli. Wygra, który… to jego miejsce zajmie. A przegra… To Bóg z nim… O, przepraszam – to bez Boga ostanie.

– Nie może być.

Wirus znowu wzruszył ramionami. – Powiedział wam Bóg całą prawdę. Powiedział, że wam nie pomoże – na twarzy chłopca pojawił się uśmiech. – No bo i po co? Co to za próba z boską ingerencją?

– Ale…

– On szczerze wam mówił. Wszystko wam powiedział, a wyście się z nim zgodzili. Bo do końca jego słów nie zrozumieliście.

Meredith podciągnął kolana i oparł się na nich. To, co mówił chłopak, mogło być prawdą. Ale, przecież to narzędzie Zła. To Wielki Kłamca. A Bóg? Tak, mówił prawdę. Nawet Wirus przyznaje, że Bóg mówił prawdę. O co w tym wszystkim naprawdę chodzi? Postanowił wybadać chłopca.

– A ty? Chcesz mi pomóc? – zawahał się. – Pomożesz mi, jeśli zgodzę się służyć Złu? Tak?

Wirus machnął lekceważąco ręką.

– Jak dziecko – mruknął. – Myślicie jak dziecko.

– Więc mi wytłumacz.

– Aaaa… – chłopak zniecierpliwiony pokręcił głową. – Po co macie służyć Złu? Takich, co chcą Złu służyć, już są miliony na świecie. Po co jeszcze jeden?

– Chcesz, żebym przeciwstawił się Bogu?

– Wy? Bogu? – chłopak roześmiał się zrezygnowany. – To jakby mrówka powiedziała: „Dziś przeciwstawię się rzece”. Cha, cha, cha…

Siedział tak dłuższy czas, to śmiejąc się, to mrucząc jakieś niezrozumiałe słowa. Meredith nie mógł ich zrozumieć, ale z całą pewnością nie były to słowa dla czarownika pochlebne. Wreszcie chłopak podniósł głowę i popatrzył na niego.

– No może i byście się mi przydali. Może…

– Chcesz, żebym powiedział, że będę ci służyć?

– A co mi po waszych słowach? – wzdrygnął się Wirus. – Jak wiecie, ciała nie mam. Załóżmy, że pomogłem wam wyjść, a wy mi wtedy powiecie: „Obiecanki, cacanki, a głupiemu radość” – znowu się roześmiał. – Niby co mógłbym wam zrobić? Pobić? – zamachnął się, by uderzyć czarownika i jego ręka przeszła na wylot przez twarz Mereditha. Nie czuł nawet powiewu powietrza. – Udusić? – znowu, tym razem obie ręce przeniknęły ciało czarownika bez żadnego efektu. – Oj, biedny, ja biedny… – chłopak użalał się nad sobą. – Nie jestem człowiekiem, nie jestem Bogiem, nie jestem czarownikiem. Nie mam nawet ciała, cóż za sromota. Jestem zwykłą rzeczą. Rzeczą. Nawet wasz but ma lepiej, bo można dotknąć, wzuć albo i czyjś nos nim rozkwasić.

– Przestań.

– Ano mogę przestać – chłopak rozpogodził się nagle. – Ale za to nie będę miał kataru, nie zapadnę na dur, zbójcy nie mogą mnie nawet pocałować w d…

– Czego więc chcesz ode mnie? – przerwał mu Meredith.

– Ano chcę, żebyście zrozumieli, co wam Bóg powiedział – chłopak podniósł do góry palec – Bo on wam całą prawdę powiedział – powtórzył z naciskiem – tylko musicie ją zrozumieć. Jeżeli dobrowolnie za mną pójdziecie, nie pod karą, ani nie za nagrodę uwolnienia… to może wam pomogę – znowu podniósł palec. – Pamiętajcie, jeśli choć w jednej rzeczy będziemy się zgadzali, to może… może będziecie mi przydatni.

– Ale co mam zrozumieć?

– A to już wasza rzecz. Czasu macie dużo – chłopak roześmiał się szczególnie głośno. – Do zobaczenia… za rok!

Wstał nagle i utonął w kamieniu, zupełnie tak, jak to uczynił przedtem na jeziorze.

– Nieeee! – krzyknął Meredith, usiłując się zerwać, ale obolałe mięśnie nie pozwoliły na tak gwałtowny ruch. – Nie… nie… nie…

Nie wytrzyma tu roku. Nie wytrzyma tu roku! Nie wytrzyma tu ani chwili dłużej! Czarownik, stękając z bólu, miotał się, krzyczał, przeklinał, potem siedział osowiały, potem znów w miarę przypływu sił bił pięściami w mur, a potem osunął się i leżał bez ruchu jak setki ofiar przed nim, w więzieniu Zakonu.

ROZDZIAŁ 20

Więzienie znajdowało się w porcie. Tuż przy nabrzeżu, gdzie rozładowywano statki, ku postrachowi gawiedzi umieszczono tych, którzy mieli najcięższe przewiny. Przykuci łańcuchami do mola gnili powoli zanurzeni w wodzie po szyję. Jeśli burza wpędzała do portu więcej wody tonęli, ale w upalne dni, jakich większość tutaj, nie było dla nich zlitowania. Ot, może jakiś statek prowadzony przez złego sternika uderzył w kilku, wtedy znajdowali wytchnienie w śmierci, ale to zdarzało się rzadko. Na poły żywe, na poły martwe głowy skazańców wtopiły się w pejzaż nabrzeży i prawdę powiedziawszy nikt nie zwracał uwagi na dochodzące stamtąd jęki.

Zaan był pierwszym, może od wielu lat wędrowcem, który przystanął, by spojrzeć na walczące niemrawo z łagodną falą postacie. A i to patrzył dłużej pewnie tylko dlatego, że niewiele dzieliło go, by znaleźć się pośród nich. Wśród nich… Jeśli się nie uda, będzie poczytywał sobie za wielkie szczęście, jeśli przykują go z nimi. Nie liczył na to. Cóż za biedni ludzie. Być o krok, o wyciągnięcie ręki od normalnego świata, ale bez żadnej nadziei. Bez możliwości powrotu do tego życia, które kipiało wokół, powodując tylko zazdrość odbijającą się w przeżartych solą oczach. Potrząsnął głową. A może to w ogóle nie ludzie? Przecież im się nie udało. Czy jeśli przykują tu jego, to ktokolwiek, choćby jeden człowiek, jeden jedyny z całego wielkiego świata przystanie obok, żeby użalić się nad jego losem? Nigdy. Nigdy w życiu. Nie miał nikogo i nikogo nie obchodził jego nędzny los.

Ruszył w kierunku właściwego budynku więzienia przylepionego do portowych magazynów. Świetne miejsce. Kradniesz? No bo gdzie kraść, jeśli nie tutaj? To nie trzeba cię będzie odprowadzać daleko. Energicznie zastukał w obite spiżowymi ćwiekami drzwi. Uchyliły się natychmiast.

– Prowadź do dowódcy – pokazał strażnikowi pierścień Siriusa.

– Proszę za mną panie – strażnik ugiął kark w ukłonie.

Ciekawe, czy następnym razem będzie równie uprzejmy? Zaan widział już siebie prowadzonego do mistrza topora. Przez te same drzwi, przez ten sam niewielki dziedziniec, te same schody i wąskie korytarze. Ciekawe, jak ten sam strażnik będzie się wtedy zachowywał?

– Panie – żołnierz otworzył wąskie drzwi prowadzące do pokoju rozprowadzania. – Tędy.

Zaan wkroczył do środka pewnym krokiem gotowy pokazać pierścień, ale dowódca warty był rozsądnym człowiekiem. Wiedział, że żaden strażnik nie ośmieli się sprowadzić bez zapowiedzi człowieka o małym znaczeniu. Stał już, wskazując gościowi jedyne w pomieszczeniu krzesło.

– Panie? – wykonał prawie dworski ukłon. Widać zwyczajny był wizyt ludzi lepiej urodzonych.

– Macie tu jakiegoś oszusta? – wypalił Zaan prosto z mostu, zajmując należne mu miejsce.

– Oj wielu, wielu panie.

– Chodzi mi o jakiego znacznego.

– U nas sami znaczni – dowódca powtórzył ukłon. – Mało znacznych chłostają w stoach, znak wypalają, a bardzo znacznych mistrz leczy z ich profesji, albo do mola są przykuci.