Выбрать главу

– No to odkujcie jakiegoś.

Dowódca uśmiechnął się lekko.

– Znać panie, z daleka przybywacie – pochylił głowę, nie ośmielając się patrzeć wprost na przybysza. – Jak kto do mola przykuty, to już na wieki. Nawet jakby syn króla przez pomyłkę, to już odkuć nam nie lza… Każdy kto tam – wskazał ręką małe okno wychodzące na port – to musi wiedzieć, że już nie ma dla niego poratowania. Jak go kują, to on wie, że to już na zawsze, że głowę tam złoży.

– No, a tu – Zaan wykonał skomplikowany gest, który miał oznaczać właściwe więzienie. – Nie macie kogoś znaczniejszego?

– Mamy – dowódca wzruszył ramionami. – Brać, wybierać, ile komu trzeba.

– No to daj kogoś lepszego niż inni. I mistrza zawołaj.

Dowódca pokłonił się znowu i skinął na czekającego pod drzwiami strażnika.

– Słyszałeś? – tamten ruszył biegiem. Dowódca zwrócił się znowu do Zaana. – Musimy zejść do podwału – powiedział. – Nie godzi się więźniom na światło wyjść.

– No to prowadź.

Ruszyli w dół, po drewnianych schodach oświetlonych jedynie chybotliwym światłem lampek oliwnych. Jeszcze niżej lampki zastąpiły pochodnie, widać świeżo przez kogoś utknięte w załomach muru. Jak często gości tu światło? – pomyślał Zaan, rozglądając się wokół, po celach wykutych w dziewiczej skale – musieli być już pod poziomem morza. Tylko niektórzy więźniowie zasłaniali oczy rękami. Pozostali siedzieli przykuci do ścian, z otwartymi oczami, ale tak jakby niczego już nie widzieli…

– Tutaj – dowódca wskazał rozległą salę u samego krańca schodów. – To on.

Mistrz, kulejąc lekko, podszedł do nich. Jego lewe oko było zupełnie skaprawione, w prawym błyszczały ślady szaleństwa. W jednej ręce miał kaptur, w drugiej opaskę – widać nie wiedział, po co go wezwano.

– Panie?

Zaan usiłował nie oddychać przez nos. Słodkawo-zgniła woń sącząca się zewsząd przyprawiała go o zawroty głowy. Strażnicy wlekli skądś usiłującego się wyrwać więźnia.

– Spytaj go, czy zna oszusta znaczniejszego od siebie. Takiego, co go jeszcze nie złapali.

Mistrz skinął głową, zawiązując na głowie opaskę z otworami na oczy. Wszystko jasne. Odrzucił niepotrzebny kaptur.

– Szybko mam się sprawić, czy też wielki pan ma cierpliwość?

– Szybko.

– Ano – mistrz zaczął przygotowywać narzędzia. Dwóch pomocników rozpalało ogień na podręcznym palenisku. Oni nawet nie śmieli spojrzeć na wielkiego pana, który raczył odwiedzić to miejsce. – To chyba cyną będzie najlepiej.

– Jak?

– Ano – powtórzył mistrz. – To go rozetnę i wrzącej cyny naleję do brzucha. Nie masz takiego, co by strzymał, a i najszybciej będzie.

– Rób co chcesz – Zaan zajął podsunięte mu krzesło, ale odwrócił je w kierunku ściany, nie chcąc być świadkiem przygotowań.

– Panie, panie! – ryczał więzień, którego właśnie mocowali do stołu. – Przecież ja wszystko wyznałem. Do wszystkiegom się przyznał.

Zaan zerknął kątem oka na cele wychodzące na salę tortur. Ludzkie łachmany przykute do ścian były zupełnie obojętne. Żadna twarz nie odwróciła się w stronę światła. Bogowie! Cóż za okrucieństwo!

– Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! – wył więzień przywiązany do stołu.

Zaan zasłonił uszy. Cóż za okrucieństwo trzymać ich tutaj… A jak przy wiozą jego samego? Lata, całe lata w takiej celi, bez światła, bez…

– Aaaaaaaa! Nie, nie nie!!!

Jak można skazywać tak ludzi? Jasne. Taki porządek. Co innego wiedzieć jednak, co innego widzieć. Widzieć… tak. Widział siebie samego w identycznej celi, ale to tylko wtedy, kiedy będzie miał szczęście. Widział też siebie w rękach mistrza. Jak można? Jak można…

Kolejny krzyk więźnia sprawił, że Zaan zerwał się z krzesła i pobiegł na górę wąskimi schodami. Przebył dwa piętra, o mało nie tracąc butów. Dopadł jakiegoś okna, może strzelnicy dla kusz i wystawił głowę, dopiero teraz mogąc zaczerpnąć świeżego powietrza. Oddychał głęboko, usiłując się uspokoić. Czy istniał zbrodniarz wart takiego losu? Taki był porządek. Taki był porządek rzeczy. Tylko on, żyjący w oddaleniu, w świątynnej izolacji, mógł spojrzeć na to z boku.

– Panie – dowódca straży przestępował z nogi na nogę. Nigdy w życiu nie zdarzyło się, by wielki pan zachowywał się w ten sposób. – Skazaniec przyznał się. Powiedział, że zna żyjącego tu w porcie oszusta o imieniu…

– Przyprowadź go – przerwał mu Zaan.

– Ale… Panie! To straż miejska powinna…

Zaan wyszarpnął z kieszeni sakiewkę.

– Połowa tego, co widzisz, będzie twoja – warknął zduszonym głosem, bo znowu zbierało mu się na wymioty. – Przyprowadź go i niech mistrz spyta go o to samo, co tego tu – z trudem zaczerpnął nowy oddech.

– Będzie jak każesz, panie – dowódca skłonił się, przygryzając wargę. Nie miał pojęcia, czy jego dozorcy zdołają schwytać sprytnego oszusta w porcie. Ale z kolei… Sakiewka była gruba i dobrze wypchana. Mógłby przecież pogadać z dowódcą straży w porcie. Połowa połowy to też dużo. Znacznie więcej niż nic.

– Czekam w tawernie, w porcie – Zaan z trudem odkleił się od okna i ruszył w kierunku wejścia. – Odnajdziesz mnie.

Nie oglądał się za siebie i starał się, w każdym razie w tym stopniu, w jakim było to możliwe, nie oddychać. Dopiero na zewnątrz otarł pot z twarzy. Stał dłuższą chwilę, usiłując się uspokoić. Zupełnie nieruchomo, poza jednym gwałtownym rytmem – wdech, wydech, wdech, wydech… Ruszył w głąb portu po zalanym słońcem polderze dopiero wówczas, kiedy uznał, że oczyścił płuca z więziennej woni. Odnalezienie drogi nie było trudne. W równym bruku, którym pokryte tu było niemal wszystko wykuto starannie wspaniałe drogowskazy. Dużych rozmiarów penisy wskazywały którędy do lupanarów, amfory informowały jak trafić do winiarni. Innych znaków uwiecznionych w chodniku nie było.

Zaan wszedł do najbliższej tawerny, zdziwiony, że o tej porze jest prawie pusta. Widocznie zapełniała się dopiero wieczorem. Usiadł przy oknie, pozbawionym nie tylko szyby i framugi, ale i jakiejkolwiek okiennicy. Gospodarz nie pytał co gość, sądząc po stroju i bladej twarzy, pochodzący z daleka, chce zamówić. Bez słowa postawił przed nim naczynie do podgrzewania wody, mieszalnik i dzbanek wina. Zaan zignorował bogato rzeźbione naczynie i mieszalnik. Wziął się od razu za wino. Dopiero teraz rozejrzał się wokół. Ściany nie były bielone, miękki, wypolerowany piaskowiec pokrywały napisy, które pozostawili tu goście. Jedne ostrzegały przed oszustwami właściciela lokalu, wyjaśniały, co i w jakich ilościach dolewa do czego, inne były wyrazem obżarstwa i opilstwa – wieczną pamiątką, kogo i kiedy wyniesiono po tym, co zjadł lub wypił i, szczegółowo, co się później działo zarówno z osobą, jak i rzeczami, które zostały spożyte. Jeśli choć połowa inskrypcji była prawdziwa, rynsztok przy wejściu musiał być świadkiem nieprawdopodobnych scen. Jeszcze inne, wyskrobane w pośpiechu lub niewyraźnie, były ledwie czytelne: „Tu piłem i tu ugodzony sztyletem umieram. Nie siadaj do gry z nieznajomym…” albo: „Już widać strażników. Doniósł pewnie Ardon. Bracia wypijcie za moją pamięć, bo położę głowę pod topór”. Zaan duszkiem wychylił kubek wina i spojrzał za okno. Nie rozumiał tego miasta. Przytłaczało go swoim zgiełkiem, rozmachem, wspaniałością budowli i tym, paradoksalnie, że było tak sprzyjające, tak świetne, tak czarowne. Wspaniały port, błyszczące w słońcu białe mury, portyki, kolumnady… Więzienie i Biuro Handlowe niedaleko siebie. Jedno obok drugiego. Bogowie! Dlaczego nikt nie domyślił się, jakie naprawdę były zamysły twórcy Biura? Zaan był tam rano z pierścieniem Siriusa. Rządzący nim stary człowieczek zasypał go stosami papierów, trajkocząc bez przerwy, że wszyscy go ignorują, nikt nie docenia jego działalności, nikt nie wie, jak ważna jest w handlu informacja, że faktorie we wszystkich państwach ledwie zipią, bo brakuje pieniędzy, kupcy nie chcą płacić, książęta nie chcą płacić, Rada nie chce płacić, nikt nie chce płacić i z braku funduszy to wszystko nie ma sensu… Był zupełnie nieszkodliwy. Zaan zapewnił go, że pieniądze rychło się znajdą, i w dalszym ciągu ma mielić stosy zupełnie bezwartościowej informacji. Oczywiście nie użył wobec tamtego słowa „bezwartościowa” – staruszek, jego ludzie i jego handel mogli być świetną zasłoną.