Powiem ci jedną rzecz. Kiedyś szermierz natchniony Virion dostał kontrakt od cesarza Luan. Mówi cesarz: „Królestwa Północy za bardzo na naszą granicę nastają. W ostatniej bitwie legion Moy odwrócił szalę na swoją korzyść, tylko tysiąc osób, sami weterani, kiedy wszyscy pierzchli, oni ostoją zwycięstwa naszych wrogów… Nie chcę widzieć więcej legionu Moy…”. I pojechał Virion do Królestw Północy. Dwudziestu kilku tylko ludzi z nim było. I obraził śmiertelnie dowódcę legionu. A honor przecież nakazuje, by rodzina stawała w szranki razem z każdą ze stron. A dla oficera rodziną jego wojsko. I tysiąc osób stanęło przeciw Virionowi jednej nocy. Miał dwudziestu kilku ludzi – nie chcieli ich dopuścić, ale musieli, tam sam cesarz podpisem stwierdził, że to jego synowie, cha, cha, adoptowani. Ile to jest tysiąc przez dwadzieścia pięć? Czterdzieści! Wyszło, że jeden szermierz Viriona musiał zabić czterdziestu żołnierzy weteranów. Jednej nocy! Stanęli w szranki, jeden po drugim. Czy wiesz, jak szybko trzeba zabijać, żeby zabić czterdziestu wprawionych ludzi? Szybciej niż bierze się oddech – jednym ciosem!!! Virion i jego „synowie” zabili cały legion… Jednej nocy!!! Bo Virion to szermierz natchniony… A zbóje, których najął jako „rodzinę”, to byli mistrzowie. Wiesz, co to są „zwały trupów”? Nie poetyckie, nie w przenośni. Czy wiesz, co to naprawdę zwały trupów?
Byłem tam, głupi szczeniak. Pierwszym dziesięciu ściąłem głowy. Virion odciągnął mnie na bok i powiedział, żebym się nie wygłupiał, bo nie na pokaz robię. Był dla mnie jak prawdziwy ojciec… nie „adoptowany”. Ale co mi tam, ja młody, przed moim mieczem najwięksi panowie głowy pochylali, nie słuchałem… Byłem lepszy i lepszy. Sam Virion powiedział, że jestem szermierz natchniony. Aż pewnego dnia, opowiadał ci Krótki, Nolaan naprzeciw mnie stanął. Dałem się wystawić jak dureń, o zakład wielmożów poszło. A wszyscy oni moi przyjaciele, tacy sami młodzi, narwani, bogaci… Ja wesoły byłem, świetna kompania, Nolaan kostyczny, wyniosły, nikt go nie lubił. Zdawało się, gardził wszystkimi. Nie stawał w szranki na pokaz, nie zabił całego legionu. Musieli go tolerować, bo sam dobrze urodzony, książę, wszystkie rozumy pojadł, uczony jak mędrzec… Tyle, że przyjaciół nie miał. Ja miałem. Złote góry mi obiecywali, jeśli go zabiję. Pewnie i to bym przetrzymał, ale durnie jeszcze pozakładali się między sobą, kto wygra. No i stanął Nolaan naprzeciw mnie. Intryga była, że nie mógł się wywinąć. Wbił miecz w ziemię, że niby zbyt powolny jestem, że zawsze zdąży wyciągnąć i mnie nabić, a ja głupi… Zamiast się cofnąć i postawić go w głupiej sytuacji, niby co ma zrobić, postąpić za mną, ale wtedy bez miecza, albo zostać, a wtedy zaraz by wszyscy krzyczeli, że się boi… Ja głupi rzuciłem się na niego. Jednym ciosem chciałem skończyć, jak żołdaka, licząc, że szybszy jestem i młodszy… Jego miecz w ziemi… Taaaaaa… Wyciągnął swój miecz, wytrącił mój, chwycił mnie za włosy i zmusił, żebym przed nim ukląkł. Potem splunął i poszedł. A moi przyjaciele, co potracili fortuny, sprawili, że teraz drogę cesarską buduję z niewolniczym piętnem na dupie. Zawsze pamiętaj o jednym, mała… Walczysz dla siebie, zabijasz dla siebie… Szybko i sprawnie. Nie walczysz po to, żeby wszyscy widzieli, jaka jesteś dobra, żeby cię podziwiali.
Hekke podniósł dwa leżące w kącie kije i rzucił jeden z nich dziewczynie.
– Chodź – wskazał jej wyjście z ziemianki. – Za dużo gadam. Czas coś pokazać.
Wyszedł pierwszy. Gwiazdy na niebie drgały w gorącym powietrzu, które oddawała pustynia. Robiło się coraz chłodniej. Nad całym obozem zaległa cisza czasem przerywana tylko okrzykiem kogoś, komu nie powiodła się nocna wędrówka w poszukiwaniu żywności i kto sam stał się łupem dla innych, a nawet samą żywnością, bo i takie wypadki miały tu miejsce.