Dziewczyna zdołała się nareszcie podnieść. Ciągle szumiało jej w głowie. Zwymiotowałaby, gdyby miała czym.
– Mistrza pokonasz, jeśli będziesz szybsza, silniejsza i, przede wszystkim, bardziej zdecydowana. Twoja obecna wiedza, w zupełności do tego wystarczy. Gdybyś jednak teraz stanęła przeciw mistrzowi, zabiłby cię w czasie krótszym niż mrugnięcie. Jesteś za mało zdecydowana, za mało chcesz… Na co tańce urządzać? Trzeba mieć pewność siebie.
– Tylko pewność?
– Tylko. Po pierwszym starciu będziesz wiedzieć, że była to słuszna pewność.
– A jakby nie była słuszna?
– To sobie już z tego nie zdasz sprawy… bo będziesz martwa.
Dziewczyna potrząsnęła głową. Usiłowała sobie rozmasować puchnącą szyję, potem dała za wygraną i podniosła swój kij.
– Nie będziesz mnie uczył, jak się bronić?
– Będę. Tylko po to, żebyśmy mogli ćwiczyć. Tylko po to… – znowu wzruszył ramionami. – Chciałaś wiedzieć, jak odbić cudzy miecz, kiedy swój własny trzyma się tylko trzema palcami. A po co odbijać?
Achaja wzniosła oczy ku niebu. Słowa Hekkego rozbijały jej wszelkie dotychczasowe pojęcia na temat szermierki.
– Po co odbijać, pytam? A jak trafisz na silniejszego? Co wtedy? Nie odbijesz i on cię ciachnie… Odpowiedź brzmi, uderz w bok jego miecza, zmienisz kierunek ciosu, używając bardzo mało swojej siły. Jego miecz opadnie, on sam się odsłoni i… koniec. Ty, po pierwsze, nie włożysz w swój ruch całej siły, on tak… więc będziesz mogła szybciej zmienić kierunek ruchu broni. Po drugie, nie odsłonisz się… Możesz wtedy wykonać gardę (to najgłupsze, bo dasz mu drugą szansę), możesz uciąć mu drugą rękę, jeśli ma w niej sztylet czy kord, możesz wreszcie nadziać go na swój miecz, bo i tak się nie cofnie.
– Bogowie! Uderzyć w bok spadającego miecza? A jak się spóźnię?
– Nikt ci nie każe stać w miejscu jak słup, możesz jednocześnie lekko uskoczyć. A poza tym… Od początku mówiłem, że musisz być szybka, musisz być zdecydowana. Musisz mieć zaufanie do siebie. O to zresztą najtrudniej… Mniejsza z tym.
– Co mi z zaufania? Wystarczy, że raz w życiu się pomylę albo nie zrobię tego dość szybko i…
– …i co? – Hekke mówił teraz powoli, denerwująco powoli, jakby chciał pokazać, że nigdy w życiu już tego nie powtórzy, że taką wiedzę każdy choć w miarę inteligentny człowiek powinien znać od urodzenia. – Wystarczy, że raz w życiu nastąpisz na jadowitego węża. Wystarczy, że raz w życiu wpadniesz pod ciężki furgon. I też będzie po tobie. Tyle tylko, że… ani wąż, ani ciężki furgon tym bardziej, nie chcą cię zabić same z siebie. W przeciwieństwie do szermierza naprzeciw… – Hekke rzucił jej swój kij. – Teraz spróbuj lewą ręką zrobić długie przejście, a prawą krótkie.
Dłuższą chwilę z politowaniem patrzył na nieudolne usiłowania dziewczyny.
– Nie chwytasz tego? – spytał. – Zaczynasz tak, że broń w prawej ręce skierowana jest od dołu ku górze, broń w lewej od góry do dołu, potem przerzut i jest dokładnie odwrotnie.
Achaja miała wrażenie, że kije zaraz połamią jej palce. Zdążyła już uderzyć się w nos, czoło i ucho.
– A teraz nieregularnie, rób lewą i prawą ręką co innego, bez żadnego zgrania.
Dziewczyna spróbowała. Lewy kij wypadł jej z dłoni, a prawy wyrżnął ją w kość policzkową.
– Początki zawsze są trudne. Ale talent masz – powiedział Hekke zupełnie niespodziewanie, Achai wydawało się, że robi wszystko jak ostatnia noga. – Ja sam opanowałem to po jakichś dwóch latach. Ty za rok będziesz już całkiem niezła.
– A… Jeśli za rok wyjdę stąd albo ktoś nas uwolni… – uśmiechnęła się nieśmiało. – Będę mogła zmierzyć się z mistrzem?
Hekke pokiwał głową.
– Nie wyjdziesz stąd ani za rok, ani nigdy – westchnął. – Do końca życia będziesz już tylko niewolnicą.
ROZDZIAŁ 22
Jeśli stanąć w celi, to włosy ocierają o powałę, jeśli się położyć, to stopy walą w jedną ścianę, a głowa w drugą, jeśli chodzić zgiętym, to jeden krok można uczynić i trzeba się obracać. Meredith wiedział już, że najlepszą rzeczą jest siedzieć w kucki, z zamkniętymi oczami – wtedy przynajmniej ściany nie gięły się wokół i nie oplatały człowieka choć przez chwilę. Ściany były najgorsze. Wydawało się, że pochylają się, a cała cela robi się mniejsza i mniejsza, tak, że nie ma już powietrza, żeby zaczerpnąć oddechu.
Dawno już zatracił rachubę dni i lat. Wydawało mu się, że siedzi tu jakieś piętnaście, dwadzieścia lat, a czasem, i ta myśl była szczególnie męcząca, że zamurowano go zaledwie wczoraj i od tej chwili upłynęła… jedna noc. Bez przerwy łapał się na tym, że oczekiwał jakichś oznak nadchodzącego świtu. Nie… Nie mogło być świtu, nie mogło być żadnego światła poza tym, coraz rzadziej przywoływanym i coraz słabszym, które mógł wywołać czarami. Mały, chwiejny ogieniek sprawiał, co prawda, że jeszcze nie oślepł, ale też przytłaczał go świadomością, jak mało ma miejsca.
Meredith był coraz słabszy. Wypadały mu włosy, chwiały się zęby. Paznokcie łamały się, rozwarstwiały przy byle okazji, często pojawiała się pod nimi krew, która jeszcze częściej kapała także z nosa.
– No jak tam? – rozległ się czyjś głos. – Co dobrego u was słychać?
Meredith sądził, że śni. Wielokrotnie już miewał omamy, wydawało mu się, że ktoś do niego mówi, słyszał szepty, odgłosy kroków.
– To ja panie. Wirus.
Kto? Myśli plątały się w głowie. Czy pamiętał kogoś o takim imieniu? Aaaaa… To tylko wizje. Przecież i tak nikt nie mógł tu wejść. A jeśli? Jeśli rzeczywiście… Zaraz. Przypominał sobie coraz więcej, choć szło to opornie.
– To… – głos wydobywał się z trudem. Nie używał go od tak dawna. – To już rok minął?
– A jakże – chłopak roześmiał się. – Jak z bicza trzasnął.
– Niemożliwe. To… to nie…
– Widzicie? Nawet nie zauważyliście, jak minął. Dobrze wam tutaj. Jedzenie pod nos, i to dosłownie, nikt spokoju nie narusza.
Meredith chciał kląć, chciał go zabić, chciał rzucić zaklęcie. Zaczął nawet wstawać, szykując pięści, a szło to bardzo opornie, ale przypomniał sobie, że tamten nie miał ciała.
– Ja… – gardło ciągle płatało figle. Głos jakoś nie chciał nastroić się właściwie.
– Co też nie powiecie – zadrwił chłopak. – „Ja…” – przedrzeźniał go, wydymając wargi. – No proszę. Siedzi człowiek rok w ciemnicy, czas ma, spokój ma, to i genialne myśli go nachodzą. Ale to już był pewien stary filozof, który powiedział pięć wieków temu. „Ja i tylko ja”. To chyba solipsyzmem zwą, czy jak?
Meredith spojrzał na niego ponuro. W malutkiej celi skulona pod przeciwległą ścianą drobna postać z kijem i tobołkiem wyglądała dziwnie. Paradoksalnie wydawało się, że jest jeszcze mniej powietrza i jeszcze ciężej przeżyć choć chwilę. Czarownik zrobiłby wszystko, żeby tylko wyjść. Pojawienie się chłopca zbudziło nagle dawną, przytępioną przez czas nadzieję i sprawiało, że chciał go potrząsnąć za ramiona, bić, błagać, prosić na kolanach, żeby tylko pomógł mu uwolnić się od tych potwornych, zbliżających się do siebie ścian, od tych uciskających go murów, tej duszności, braku powietrza, od płaczu, przekleństw… Od kresu nadziei. Meredith czuł się jak człowiek w pułapce, perfidnej pułapce pomiędzy Dobrem, a Złem. Przekleństwo zawieszenia pomiędzy światłem, a ciemnością było przygniatające nie tylko dlatego, że światło było przeciw niemu, a ciemność wyciągała pomocną dłoń. Nie wiedział, dlaczego Dobro tak bardzo przenika się z szyderstwem i okrucieństwem. W bólu, który go wypełniał, nie było żadnej euforii. Po prostu gdzieś ginął język, którym dotąd się posługiwał, wszelkie pojęcia, wszelkie rozróżnienia. Zaburzenie języka niosło jeszcze coś. Był to kres możności nazywania. Kres nadawania imion rzeczom i sprawom. Co w takim razie pozostało mu z całej dziedziny danej człowiekowi? Dobro znudzone człowiekiem…
– Przekląłem wielokroć wszystkich Bogów – wyszeptał.
– Eeee… – obruszył się chłopak. – Nie słuchaliście mnie uważnie.