– Przekląłem wszystkich Bogów – powtórzył Meredith. – Czy nie jestem godzien być sługą Zła?
– Ale ja nie sług szukam.
– Przysięgnę ci…
– Eeeee… Od łamania przysiąg to jestem ja.
– Zrozumiałem – przerwał mu czarownik. – Zrozumiałem, co to dobro i co zło.
– No co wy? – chłopak roześmiał się chrapliwie. – Rozum z was uszedł?
– Będę twoim sługą.
– No nie. Każdy chce być moim sługą. Opędzić się nie można, normalnie, no.
Meredith popatrzył na niego uważnie.
– Czego chcesz?
Wirus podrapał się za uchem.
– Chcę, żebyście zrozumieli, co wam powiedział Bóg – uśmiechnął się znowu. – Wasz Bóg!
– On źle mówił – Gdyby słowa Mereditha mogły się czołgać… Ale słowa były tylko słowami. – On…
– On mówił prawdę – przerwał mu ostro chłopak. – A wy musicie ją zrozumieć.
– Ten Bóg… Nie miał racji, on…
– Zapewniam cię, że miał rację – tym razem chłopak popatrzył mu prosto w oczy. – I dobrze wiedział, o czym mówi.
Pułapka. To właśnie była pułapka pomiędzy Dobrem a Złem. Oto wysłannik Zła przekonuje go, że Pan Dobra miał rację. Oto Zło, które pcha go w stronę Dobra, a on opiera się, bo widzi tam swój kres. Lgnie do Zła, a ono go nie chce. Nie chce takiego… Bo nie rozumie. Nie rozumie, dlaczego tak się dzieje.
– No cóż… – chłopak wzruszył ramionami.
Meredith wiedział, co się stanie. Patrzył jeszcze, usiłując zawrzeć we wzroku jakieś psie oddanie, łudząc się nadzieją, że może stanie się coś… Nie. Wiedział, co teraz nastąpi. Nie miał żadnych szans. Zostanie tu zapomniany przez wszystkich ludzi. On… On zaraz to powie. On zaraz to powie z całą pewnością. Bogowie… Tfu! Jak temu zapobiec?
– Do zobaczenia za rok – powiedział chłopak i zniknął.
ROZDZIAŁ 23
Opasły strażnik skrzywił się, widząc zdesperowanego z głodu człowieka wymachującego ciężkim młotem do rozbijania kamieni. To, że ktoś zwariował nie było niczym dziwnym, zdarzało się nawet dość często. Czasem jednak taki wariat robił się naprawdę niebezpieczny. Ten tutaj niby nie był równorzędnym przeciwnikiem dla uzbrojonego w miecz strażnika, ale kto go tam, wie. Może w ostatniej chwili rzuci młotem, walnie w łeb i… Po co umierać? Strażnik nie chciał ryzykować, rozejrzał się w poszukiwaniu „ludzi”, którzy mogli za niego podjąć się niebezpiecznego zadania. Niestety, w kolejce po skąpą, wieczorną porcję strawy stała tylko Achaja. Strażnik, nie chciał posługiwać się „psami”, nie mógł też użyć zwykłych niewolników, „nawozu” – zbyt wielu mógłby stracić w starciu z niebezpiecznym wariatem. Bez przekonania skinął na dziewczynę.
– Hej ty! – wrzasnął. – Chodź no tutaj!
Achaja zaklęła w duchu. Nie mogła jednak zignorować wezwania. Wbiła w ziemię swój kij i warknęła do tych, co stali za nią.
– Tu jest moje miejsce. Jak któryś ruszy do przodu beze mnie… Pozabijam!
– No szybciej, psiamać! – ryknął strażnik, chwytając za bat przywiązany do pasa. – Czego się guzdrzesz!!!
Podeszła bliżej, a on wskazał jej półnagiego człowieka z młotem.
– Przynieś go tutaj. Ale już!
Nie pytała, czy chodzi o młot, czy o niewolnika. Mogła przynieść obydwie rzeczy naraz. Spokojnie podeszła do desperata, który wyjąc zamierzył się młotem.
– Zabiję! Zabiję!!!
Zrobiła jeszcze krok. Wariat włożył w ten cios wszystkie swoje siły. Młot świsnął, opadając na głowę dziewczyny, ta jednak odsunęła się lekko i uderzyła pięścią z boku ciężkie drzewce, zmieniając jego tor. Poczuła na twarzy podmuch – obuch minął ją w odległości dłoni, może półtorej… Stojąc ciągle bokiem, walnęła szaleńca łokciem w krtań i wykorzystując to, że się pochylił, usiłując odzyskać oddech, zarzuciła go sobie na plecy. Podniosła też leżący obok młot. Kilkanaście drobnych kroków i zrzuciła swój ładunek wprost pod nogi strażnika. Ten odsunął się jednak.
– Trzymaj go! Trzymaj! – rozkazał.
Pochyliła się i wykręciła leżącemu ręce. Strażnik rzucił jej kawałek rzemienia, którym skrępowała nadgarstki.
– Nooo… Jak cię tam zwą?
– Achaja.
– Na… Masz – rzucił jej dwa suchary, które złapała w locie. – Możesz iść.
Tymczasem w kolejce zrobiła się spora wyrwa. Nikt nie ośmielił się przejść obok wbitego w ziemię kija. Achaja wyrwała go i dogoniła człowieka, który stał przed nią. Skądś z boku podszedł do niej Rokhan, też „człowiek” przywódca grupy byłych poddanych króla Troy.
– No ładnie – mrugnął do niej porozumiewawczo. Pobrał już wcześniej swoją porcję, teraz sączył powoli zwartość miski. – Ale głupia jesteś. Jak tylko reszta „ludzi” zobaczyła tego szaleńca, tośmy się poukrywali. Wiadomo, że gruby sam na niego nie pójdzie.
– Ukrywać się? Niby po co?
– A po co się narażać dla strażnika? Za dwa suchary?
– Hekke kazał mi ćwiczyć – powiedziała, jakby miało to być wyjaśnienie. – A poza tym nie chciałam stracić miejsca w kolejce.
– Eeeeee… Hekke i Hekke. Ty jesteś nasza! Powinnaś trzymać z nami, a nie z Luańczykami, jak ten Hekke i karzeł.
– Gdyby nie oni, od dwóch lat już bym nie żyła.
– Już dwa lata tu jesteś? – Rokhan opróżnił swoją miskę i wylizał dno. – Przejdź do nas, zawsze lepiej z rodakami, niźli wrogami.
– Akurat. Po jednej nocy z wami, nie mogłabym nogami poruszyć!
– He, he, he… – Rokhan, zanim został żołnierzem i popadł w niewolę, był robotnikiem budującym królewskie drogi w Troy. Dlatego zdołał się szybko zaadoptować do nowych warunków i stworzył własną grupę. – A ci dwaj to niby kapłani? W ogóle nie dupczą, co?
– Ale ich jest dwóch, a was siedmiu! Idź ty mi, zaraza, zbereźniku jeden! – Achaja już dawno przyswoiła sobie język niewolników, ten, którego używali „ludzie”. Z „psami” i „nawozem” nie rozmawiała w ogóle.
– He, he. Nooo. Jakby ci było mało… wiesz czego, to przyjdź do nas! Wesoło będzie.
– Jak komu! – dziewczyna znalazła się wreszcie na początku kolejki. Pobrała trzy porcje i ruszyła w stronę swojej ziemianki. – Złapcie se babę od „psów”, jakeście niewyżyci! – rzuciła jeszcze przez ramię.
– He, he… – Rokhan nie obraził się bynajmniej. „Ludzie” z reguły nie obrażali się na siebie, tak było bezpieczniej. – Co ja, mendów chce dostać, czy co?
Achaja nie oglądała się za siebie. Niesienie w dwóch rękach trzech w miarę pełnych misek, dwóch sucharów i kija było dość trudnym zadaniem, szczególnie jeśli się miało skute nogi, ale nie uroniła ani kropli.
– I jak tam? – powitał ją Krótki u wejścia.
– Mam dwa suchary – pochwaliła się.
– Zdolna dziewczyna. A skąd?
– Strażnik kazał mi załatwić jednego takiego – nie wdawała się w szczegóły. Szybko podzieliła suchary na trzy równe porcje i zaczęła siorbać ze swojej miski. – Gdzie Hekke?
– Zaraz przyjdzie – karzeł nie spieszył się z jedzeniem.
– Mocny był?
– Kto?
– No ten… od strażnika.
– Aaaa… nawet, dosyć – dziewczyna włożyła do ust kawałek suchara. – Młot miał. Wariat.
– Nigdy nie wiadomo, co wariatowi strzeli…
– Eeee… Nie po to Hekke tak długo się nade mną znęcał, nazywając to nauką – przełknęła kolejny kęs – żebym się teraz kogokolwiek bała.
Krótki poczuł się urażony.
– A ja? Ja cię niczego nie nauczyłem?
Uśmiechnęła się.
– Wszystkiego, Krótki! Dzięki wam, myślę, że mogłabym tu sama wszystkich pozabijać.
– Zabijanie to nie wszystko – mruknął. – Trzeba jeszcze zwyciężyć i przetrwać.
– A to nie to samo?
Zaprzeczył ruchem głowy. Dopiero teraz wziął się za swoją porcję, zupełnie jakby nie był głodny. Jadł w milczeniu, roztrząsając coś w myślach. Wreszcie skończył i wylizał miskę.
– Wiesz co? – powiedział po chwili. – Grałaś kiedyś w łapki?
– Co?
– No w „łapki”. Jeden trzyma dłonie wierzchem na dół, a drugi wierzchem do góry. Dłonie prawie się stykają. Ten co ma na dole, musi uderzyć tego drugiego w grzbiety dłoni, a ten drugi musi uniknąć uderzenia i…
– Nie kończ. Grałam.
– To chodź, spróbujemy – karzeł wysunął w jej stronę ręce. – Zobaczysz, że zawsze wygram.