Выбрать главу

– Tam jest takie małe państewko – Mika znowu nachylił się nad mapą. – Arkach. Nie na wiele nam się przydadzą. Tam jest matriarchat, w wojsku walczą same dziewczyny. Górzysty kraj, biedny, za nim już tylko Wielki Las a za nim „Chorzy Ludzie”.

– Jak oni… a przepraszam. Jak one się lubią z Luan?

– W ogóle się nie lubią. Tam jest ciągła wojna. Nie tak jak u nas – wybuch i spokój, wybuch i spokój. Oni… hm… czy one raczej, walczą cały czas. Ale to żadne zagrożenie dla cesarstwa. Kiedyś granica przebiegała na paśmie gór za Negger Bank. Teraz cesarscy wypierają wojsko Arkach, ale postępy są niewielkie. Kraj górzysty, ani ustawić wojsko, ani puścić w marsz. Bo dobrych dróg nie ma. I prawdę powiedziawszy, łaszczyć się na co, też nie ma. Ot, ciachają się rok w rok, postępując do przodu, o parę stajń. O parę pagórków.

– I co? – spytał Zaan. – Nie będzie jakiejś zdecydowanej akcji ze strony Arkach?

– A zaraza ich wie. Chcieliby, ale nie mogą, nie mają za co, nie mają po co, nie mają kim.

– Jest tam, jakiś zdecydowany przywódca?

– To same baby. Ich królowa to by najbardziej chciała, żeby wszystkim naraz było dobrze. Ale tego to się nie udało sprawić nawet samym Bogom. Eeeeee, błoto, góry, małe poletka i uwiędnięty handel. To wszystko.

– Mamy tam kogoś?

– Coś tam mamy. Paru durnowatych agentów, jak całe to państwo.

– Jest tam ktoś z jajami? Tfu! – Zaan uderzył się w czoło. – Chciałem spytać, czy jest tam jakaś baba do rzeczy?

Mika uśmiechnął się mimowolnie.

– Ktoś, kto mógłby wziąć udział w naszych interesach? – zmarszczył brwi. – Jest. Nazywa się Biafra, jedyny facet w morzu bab. Syn księżniczki. Nie mógł brać udziału w życiu publicznym, bo jest chłopcem. Po śmierci matki zabrali mu pałac, bo… Tam się księżniczki wybiera jak u nas, nie przymierzając rajców. A jednak mamusia przedtem zdołała mu zapewnić jakieś tam stanowisko. Jest bodaj szefem zaopatrzenia ichniej armii. Niezły, jeśli ci o to chodzi. Straszny skurwysyn, inteligentny jak zaraza, z żalem do wszystkiego i wszystkich wokół, chorobliwie ambitny.

– O to, to, to – podjął Zaan. – A z czego żyje?

– No w zaopatrzeniu…

– Pytam, z czego żyje? – przerwał mu Zaan.

– Ma jakiś tam drobny handelek. Ale wiesz, to przy całej swojej inteligencji, tylko wychuchany paniczyk. Idzie mu jak krew z nosa.

– Ooooo… – Zaan kiwnął głową. – No to zacznijmy go przyzwyczajać do siebie. Na początek, niech mu ten jego handelek zacznie iść nieco lepiej.

– Warto?

– Skoro mówisz, że skurwysyn.

Mika roześmiał się cicho.

– Niewąski – szepnął. – No panie Biafra – z powrotem zajął swoje miejsce na krześle. – Jeszcze pan nie wie, ale pańska karta zaczyna się właśnie odwracać.

Zaan nalał sobie trzeci kubek wina, ale nie mógł go wypić. Suchy kaszel wstrząsał nim, ból w płucach znowu przybierał na sile. Coś dusiło go coraz bardziej, czuł większy i większy ciężar, który kładł się na klatce piersiowej. Wiedział, że nie będzie mógł dokończyć rozmowy. A tyle jeszcze rzeczy pozostało do omówienia.

– A co u nas? – spytał świszczącym głosem.

– Dużo ciekawych rzeczy. Mamy swoich ludzi w wielu ciekawych miejscach. Ale… – Mika podniósł wzrok, usiłując nie widzieć coraz silniejszych objawów choroby. – Jedno miejsce jest szczególnie ciekawe. Wbrew pozorom nie żaden dwór ani pałac.

– A co? – z najwyższym trudem zdołał wyszeptać Zaan. Chciało mu się wymiotować.

– Pewien astronom czy astrolog. Jest w nim coś dziwnego. Mniej więcej, co dziesięć dni pisze list. Zanosi do portu i daje kapitanowi statku, który od razu wypływa w morze.

– Gdzie? – Zaan usiłował rozluźnić szatę pod szyją, ale po raz kolejny stwierdził, że nic go tam nie krępuje. Uczucia duszności nie powodowała szata.

– Statki płyną w różne miejsca. Sprawdzałem. Porty docelowe nie wyróżniają się niczym szczególnym, listy przewozowe to zwykłe łgarstwo. Zastanawia mnie jednak, kogo z władców stać na to, żeby co dziesięć dni wysyłać statek po jeden list. Nikogo na to nie stać.

Zaan czuł, że mąci mu się w głowie. Pochylił się do przodu w swym zydlu i oparł na rękach.

– Zakon – wykrztusił z trudem.

– Ano właśnie – Mika udawał, że patrzy w okno.

– Masz… – atak kaszlu. – Masz tam kogoś?

– U astronoma? Mam. Jego służący został przez swojego pana podniesiony z biedy, przygarnięty, kiedy w oczy zaglądała już śmierć głodowa, wykształcony i… – Mika usiłował się uśmiechnąć, ale widok duszącego się człowieka naprzeciw nie napawał do śmiechu. – Wiesz, zrobisz komuś dobrze, to się strzeż, bo on będzie cię nienawidził do końca życia, a Mika i Zaan już kręcą się koło niego – widząc brak jakiejkolwiek reakcji podjął znowu. – Ten służący donosi sam z siebie. Nawet nie musimy mu płacić. Astronom szyfruje wszystkie listy, pali papier, pali notatki, no ale sam przecież nie będzie się trudził zanoszeniem do portu. Jego zaufany sługa natomiast zawsze po drodze skręci gdzie trzeba i da chwilę czasu na przepisanie. Nawet dziewki mu nie trzeba podsuwać. Robi to sam z siebie.

– Masz te listy? – wydyszał Zaan. Czuł się coraz gorzej.

– Mam. Ale szyfru nie złamałem.

– Daj – Zaan z trudem podniósł się z zydla. Świat wokół wirował mu w głowie. Chciało mu się wymiotować, ale nie wiedział, czy jeśli ulży żołądkowi, nie udusi się przy tym. Skóra swędziała go coraz bardziej, przy każdym wydechu płuca świszczały i bulgotały w nienaturalny sposób. Z najwyższym trudem schował listy pod połą płaszcza.

– Dam ci dwóch ludzi, żeby odprowadzili do pałacu – zaproponował Mika.

– Nie, nie… – Zaan chwycił się futryny. – Uda mi się. Jeszcze tym razem… się uda.

Tymczasem w mieście działy się dziwne rzeczy. Książę Sirius wraz z ojcem jechał właśnie do budynku Rady. Kolejne posiedzenie miało odbyć się właśnie dzisiaj. Inne, wielkoksiążęce rody miały już jednak dość zachwiania równowagi sił w państwie. Skoro czekanie na reakcję Bogów w tej kwestii nie przyniosło spodziewanych rezultatów, przedstawiciele rodów postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. Tuż przy Malowanym Portyku czekał na orszak mistrz Lirion. Z ręką na głowni miecza miał wystąpić w odpowiedniej chwili i symulując wypadek, obrazić śmiertelnie młodego księcia prowokując do pojedynku. Oczywiście, najpierw stanęliby kuzyni. I „uliczni” i „pałacowi”, dopiero potem sam książę. Ale Lirion nie miał podstaw do obaw. Był szermierzem natchnionym. Uśmiechał się lekko, nie co dzień przychodziło mu zabijać tak wytrawnych szermierzy jak eskorta Wielkiego Księcia. Jego usługi były w cenie. Mierzono je wyłącznie złotem i to w słusznej wadze.

– Panie…

Lirion spojrzał w dół. Tuż przed nim klęczało dwóch ludzi, pośród płaszczącej się dziatwy.

– Panie! Zmiłowania prosim! – mężczyzna bił pokłony jak przed królem. – Wyrugowali nas z ziemi. Mam żonę i dziewięcioro dzieci.

– Panie! My od dziesięciu dni nic nie jedli! – zawodziła kobieta. – Dzieci pomrą! Ulituj się panie, prosim pokornie!

– Won ścierwa – żachnął się mistrz, ale jedna z zasmarkanych dziewczynek przysunęła się na kolanach, ujęła jego dłoń i zaczęła całować. Jej oczy szkliły się łzami od niemej prośby i bezmiaru ufności. Ośmielony czynem siostry, mały chłopczyk, również na kolanach chwycił za drugą dłoń.

– Won.

Reszta dzieci przy wtórze zawodzeń rodziców chwyciła mistrza za ręce i pokrywała je pocałunkami.

– Dobra, psiamać, dam brązowego – Lirion zmełł przekleństwo. – Tylko puśćcie nareszcie.

Rodzice przepełnieni wdzięcznością wstali składając ręce… do ciosu. W dłoniach mieli pałki. Lirion nie mógł się bronić obciążony dziatwą. Może mimo to wyszedłby jakoś z opresji, żona jednak widząc, że się wywija i pamiętając o przyszłości swych dzieci, walnęła tak mocno i celnie, że mistrz zalał się krwią i runął do jej stóp.

Złapali ich od razu. To był sam środek miasta, strażnicy chodzili nie parami, ale po sześciu… Tyle tylko, że Zaan zawsze powtarzał Mice: „Płać naszym ludziom uczciwie i ratuj z opresji. By ich los stanowił przykład dla innych! Nie przestrogę”. I stało się tak jakoś, że w drodze do więzienia, cała rodzina, jak raz jedenaście osób, sprytnie zawinęła się i prask! – uciekła jak jeden mąż, a strażnicy w pogoni wpadali na siebie… Notabene kobieta i mężczyzna rzeczywiście byli żoną i mężem, a reszta wspólników zbrodni to ich prawdziwe dzieci. Rzeczywiście cierpieli głód. No, oczywiście jedynie do dnia śmierci Liriona, potem już nie.