Gdyby szermierz natchniony zawiódł (oczywiście nie w zabijaniu „kuzynów” Wielkiego Księcia ani jego syna – w to nikt nie wątpił – mogłoby mu się jednak nie udać skuteczne obrażenie i młody książę mógłby jednak ujść z honorem), wielkie rody przygotowały następną pułapkę.
Sześciu dahmeryjskich kuszników, sprowadzonych z końca świata, nie bacząc na koszty, nie wiedziało, kto ich najął. Znali jedynie swoje zadanie. Teraz ukryci wśród drzew i krzewów wspaniałego, królewskiego parku, czekali na księcia, który miał tędy przejeżdżać. Organizatorzy zamachu (a właściwie egzekucji) przewidzieli wszystko, kąty strzałów były tak dobrane, że książę, bez względu na pozycję, jaką zajmie w orszaku, powinien zostać trafiony co najmniej dwoma bełtami. Przewidziano kamuflaż – Dahmeryjczycy ubrani byli w długie płaszcze kapłanów z Yd pozwalające ukryć kusze do samego końca i poruszać się przy tym swobodnie. Wspaniały plan. Tym bardziej, że Mika do ostatniej chwili miał na jego temat tylko mgliste doniesienia od służących szpiegujących na wielkoksiążęcych dworach. Ale… Złodzieje-kalecy, którzy parali się żebraniną i wypróżnianiem sakiewek przechodniów na obrzeżach parku, nie mieli żadnego powodu, żeby współpracować z Biurem Handlowym. Musieli to robić, bowiem pieczę nad nimi sprawował klan złodziei miejskich i portowych, a nimi z kolei opiekowali się oszuści… Większość oszustów Mika znał osobiście. Nie płacił im za informacje, a mimo to je dostawał. W stolicy szybko rozeszła się wieść, że lepiej mieć go po swojej stronie niż przeciwko sobie. I faktem jest, że wszyscy, którzy hołdowali tej zasadzie, żyli długo i szczęśliwie. Ci, którzy nie hołdowali… albo już nie żyli, albo przykuci do falochronu, oglądali port z poziomu wody.
Pomysł przebrania Dahmeryjczyków w kapłańskie płaszcze mógł się wydawać świetny jedynie w głowach wielmoży, którzy go ułożyli. Złodzieje-kalecy zorientowali się od razu, widząc wspaniałe świątynne płaszcze i tępe mordy ich właścicieli, znamionujące wszystko tylko nie cnotę, posty i szeptanie modlitw w cieniu ołtarzy. Mika nie miał czasu, żeby sprowadzać zagranicznych kuszników, tym bardziej z Dahmerii. Wziął krajowych, zwykłych wojskowych partaczy – wprost z miejskiego garnizonu Armii Domowej. Tyle tylko, że jeden Dahmeryjczyk miał przeciwko sobie czterech strzelców z Troy. A strzelano z odległości kilku kroków. Mimo to jeden z przyjezdnych, raniony, zdołał się wyrwać, trzeba go było gonić, bić kolbami kusz, dźgać nożem i wreszcie dobić wyrwaną z płotu, pozłacaną sztachetą. Mika miał wrażenie, że wszystko, za co weźmie się armia Troy, kończy się tak właśnie… Tym bardziej, że wrzaski, gonitwa i przydługa walka kilkunastu krajowych bohaterów z jednym zagranicznym, sprowadziła całe zastępy strażników i ilość sakiewek wypełnionych złotem, które trzeba było przeznaczyć na łapówki, była oszałamiająca.
Prawdziwą trudność miał jednak przed sobą oficer, dowódca zmiany miejskiej straży danego dnia. Długo krążył w ciasnej izbie, klął i złorzeczył. To patrzył na zgromadzone na stole sakiewki, to znowu w okno, szukając natchnienia. Wreszcie wzruszył ramionami, usiadł za stołem, wziął ryzę papieru, inkaust i pióro. Zaczął pisać, z wyraźnym wysiłkiem formułując myśli. Skończył, spocony jak mysz, w jakieś dziesięć modlitw później. Skrzywił się, jakby bolały go zęby i na miękkich nogach powlókł się do kwatery dowódcy garnizonu.
– Masz raport? – Hylen kierował miejską strażą od wielu lat. Nie zwrócił jednak uwagi na skwaszoną minę podwładnego. Zmarszczył brwi i odsunął papier od oczu – na starość lepiej czytało mu się z coraz większych odległości.
„Patrol patrolujący rejon patrolowania okolic Króleskiego parku…”
– Psiamać – zaklął. – „Królewskiego” idioto! W środku jest litera „w”!
„…napotkał sześć trupów należących do obcokrajowców…”
– Bogowie! Jak się pisze „trupów”? A poza tym chodzi o trupy obcokrajowców, czy jedynie trupy, które były własnością obcokrajowców? – zmrużył oczy, żeby odczytać koślawe litery. – Potem rajcy mi głowę suszą o te raporty.
Dowódca zmiany stał bez słowa. Wiedział, że dalej będą gorsze rzeczy i to bynajmniej nie z dziedziny ortografii czy stylistyki.
„Wszyscy oni dnia dzisiejszego postanowili targnąć się na żywot własny, co niniejszym uczynili”.
– Cooooooo?!!!
„Pięciu z nich zastrzeliło się z własnych kusz, w tym trzech za pierwszym razem nie wycelowało dobrze i musieli ponownie założyć bełty, by nimi się razić. A jeden to strzelił do siebie aż cztery razy, zanim wycelował dobrze i się ubił…”
Hylen przełknął ślinę. Oczy mu wyszły z orbit. Wyciągnął rękę ponad stołem.
– Dawaj! – warknął.
Dowódca zmiany włożył sakiewkę w nadstawioną dłoń. Hylen potrząsnął głową i czytał dalej.
„Jeden natomiast z obcokrajowców musiał czuć do siebie szczególny żal. Najpierw raził się z kuszy, chcąc pewnie ugodzić się w samo serce, ale nie wycelował dobrze, raniąc swą nogę od tyłu w łydkę. Następnie zaczął okładać się kolbą kuszy, a potem zadał sobie siedemnaście ciosów własnym nożem, godząc w klatkę piersiową, ale głównie, właściwie, to w plecy…”
– W plecy, kurwa, się raził?!!! Nożem?!!!
„…następnie wyrwał z płotu pozłacaną sztachetę i dalejże się nią okładać okrutnie, co zeznali jak następuje świadkowie…”
– Dawaj – jęknął Hylen, wyciągając powtórnie dłoń.
„…następnie zawzięty okrutnie na swój żywot samobójca wdrapał się na mur okalający park i skoczył na trawę, oddając ducha…”
– Bogowie! – ryknął Hylen. – Przecież ten mur… Tfu!… murek, ma raptem dwa łokcie wysokości! Jak to się wdrapał i skoczył na… trawę? Nie mogłeś, pacanie, napisać chociaż, że uderzył głową w jakiś korzeń?
– Tam nie ma korzenia.
Hylen po raz trzeci wyciągnął dłoń po sakiewkę. Dopiero potem opatrzył dokument własnym podpisem, klnąc przy tym i złorzecząc.
– Następnym razem, półgłówku, napisz, że korzeń był, ale go zbójcy potem ukradli. Taaaaaaa… – Hylen po patrzył ciężkim wzrokiem na leżące przed nim sakiewki. – Taaaa… Samotność i zły los często do samobójstwa przywodzą, nawet i sześciu ludzi naraz – zerknął na swojego podwładnego. – Mniemam jednak, że po stronie samotności i złego losu żadnych strat nie zanotowano, co?
– A gdzie tam, szefie. Te samotności i złe losy poszli później chlać do knajpy.
ROZDZIAŁ 25
Achaja usłyszała cichy syk dokładnie w chwili, kiedy schyliła się po oskard. Zamarła w bezruchu, usiłując zlokalizować źródło dźwięku. Ostrożnie, usiłując nie poruszyć głową, omiotła wzrokiem teren wokół. Jest! Dwa, może trzy kroki dalej zauważyła zwiniętego w kłębek węża. Lekki sinawy odcień skóry wokół trójkątnej głowy świadczył, że ma do czynienia z jadowitym gadem. Małe, czerwonawe plamki przy oczach powiedziały jej, że gad jest jadowity jak najgorsza zaraza. Ktoś stojący z boku również musiał go zauważyć. Rozległ się krzyk, kilku najodważniejszych odskoczyło gwałtownie i stanęło, reszta niewolników rzuciła się do ucieczki. Achaja trwała nieporuszona. – Nie cały jesteś trujący – szepnęła. Powoli opadła na kolana. Ponieważ gad nie reagował, posunęła się lekko do przodu. Trójkątna głowa uniosła się nieco. Dziewczyna umiejętnie przenosząc ciężar z nogi na nogę, a właściwie z kolana na kolano, zbliżyła się do niego jeszcze i jeszcze… Po dłuższej chwili miała go w zasięgu rąk. Gdyby chciał ją zaatakować, miałby do wyboru wiele odsłoniętych miejsc. Poczuła dreszcz na plecach, a jednocześnie coś ciepłego rozlewało się w jej organizmie, pozwalając uspokoić oddech i skoncentrować się na czekającej ją walce. Śmierć tak blisko…? O wyciągnięcie ręki. Wystarczyło, żeby kichnęła i to byłby jej koniec. Uśmiechnęła się. Pochowają ją tutaj, pod zwałami przetykanego kamieniami piasku? Czy będzie żyć dalej? A co za różnica? Przypomniała sobie wizytę na cmentarzu, jeszcze w stolicy Troy, kiedy zauważyła na czyimś grobie napis: „Bogowie tak chcieli”. Bogowie… Nie mogła dzisiaj zrozumieć jak ktoś, kto przecież już dawno umarł, chciał się dalej tak płaszczyć? Pokora do końca, nawet po śmierci? Jacy Bogowie? Prawą ręką, powoli podniosła płaski kamień. Wąż zwrócił się w stronę wyciągniętej dłoni, sycząc. Achaja wyprostowała drugą rękę. Wąż zwracał się raz w jedną stronę, raz w drugą, wyraźnie zdziwiony, że ktoś najwyraźniej chce objąć go gołymi rękami. Dosłownie chwile dzieliły dziewczynę od śmiertelnego ataku. Poruszyła dłonią z kamieniem, przysuwając ją do głowy węża. Odsunął się trochę i uniósł. Był już zwrócony tylko w jedną stronę. Achaja przysunęła drugą dłoń, ale tak, żeby nie spowodować jego reakcji. I znowu kamień powędrował do przodu. Rozdwojony język węża wysuwał się i chował, drżąc coraz bardziej. I znowu ręka z kamieniem ruszyła do przodu, wąż cofnął się jeszcze trochę i uniósł głowę do ataku. W tym momencie Achaja chwyciła go za szyję drugą ręką.