– Przestań.
– Nieeeeee… Musisz wiedzieć, na co się decydujesz. Musisz wiedzieć, że jeśli cię otoczą, to masz się zabić. Ja widziałem, co zrobili z naszą poprzednią dziewczyną. Już mi wystarczy. Jeśli wyjdziesz poza granice obozu, to musisz wiedzieć, że cokolwiek się stanie, nie masz już odwrotu! Bądź więc konsekwentna do końca.
– Wiem.
– Heee… Tak ci się tylko wydaje. Ale mniejsza z tym, na razie – karzeł wzruszył ramionami. – Kolejna rzecz: kajdany. Nawet jak zdobędziesz nóż czy miecz, nie zdołasz się rozkuć. Potrzebujesz kowala, a każdy kowal cię wyda. Każdy! Musisz więc wiedzieć, co zamierzasz. Musisz to sobie dobrze przemyśleć. Ale to nie koniec, załóżmy, że zmusisz jakiegoś kowala. On, żeby cię rozkuć będzie musiał użyć naprawdę mocnego dłuta i ciężkiego, metalowego młota. Co go powstrzyma, przed uderzeniem w twoją nogę, zamiast ciosu w szczyt dłuta? Czy potrafisz coś mu zrobić ze zmiażdżoną nogą? A jeśli nawet, to co potem? Musisz to wszystko wiedzieć już na wstępie ucieczki dziewczyno! Już to powinno cię powstrzymać, a przecież nie poruszyliśmy dotąd dobrej setki większych problemów.
ROZDZIAŁ 26
Tym razem Meredith był przygotowany. Od ostatniego spotkania, od roku (ach jak to się łatwo mówi…), usiłował odnaleźć sposób, żeby móc jakoś obliczyć upływające dni. I znalazł go. Woda, która ściekała po ścianie jego celi zmieniała temperaturę. Raz była lodowato zimna, raz jakby letnia, tak jakby pochodziła z wystawionego na działanie słońca zbiornika. Ponieważ nie mogło być dwóch źródeł, rozwiązanie było proste – raz na powierzchnię wody padały promienie słońca, a raz nie. Dzień i noc. Dzień i noc… Meredith zaczął oznaczać dni na ścianie. Wiedział, kiedy minął rok i był przygotowany. Nie zauważył, kiedy pojawił się chłopak. Ale słysząc jego „No jak tam?”, opanował się i odpowiedział w miarę spokojnie:
– A dziękuję. W porządku.
Spojrzał na niego i z pewną satysfakcją obserwował, jak brwi tamtego wędrują do góry.
– No co? Zastanowiliście się?
– Ano zastanowiłem.
To już nie była pułapka pomiędzy dobrem i złem. Meredith miał dużo czasu i rzeczywiście przemyślał wszystko sumiennie. I zrozumiał, albo wydawało mu się, że zrozumiał. To już nie Dobro i nie Zło. To było starcie dwóch najzupełniej obojętnych wobec niego potężnych sił. To, co ludzie nazywali Dobrem, było Dobrem… ale było też okrutnie obojętne, wyniosłe i dalekie. To, co ludzie nazywali Złem, było Złem, ale też nie do końca było obojętne wobec ludzi. Zło potrzebowało sojuszników. Dobro, nie. Dobro oczekiwało wykonywania rozkazów.
– No i co wymyśliliście? – zaciekawił się Wirus. – Jeśli nie tajemnica, oczywiście.
Meredith pokiwał głową. Wbrew temu, czego się spodziewał, nie czuł zdenerwowania. Szczerze mówiąc, nie czuł niczego szczególnego.
– Bóg mówił… Świat złożony ze wszystkich światów to dobro i sprzyjanie. Nie ma zła, nie ma nienawiści. A Ziemcy to zło. Ziemcy to nienawiść. Bóg mówił: „Ziemcy nie mają prawa istnieć. Wszystko musi być zniszczone, wszystko musi pławić się w ogniu. Wszystko musi zginąć. Świat złożony ze wszystkich światów musi pozostać bez zła, bez nienawiści.”
– Dobrze zapamiętaliście – pochwalił go Wirus. – Ale co z tego zrozumieliście?
– Ano zrozumiałem – powiedział cicho czarownik. – Wielki świat ma pozostać bez zła, bez nienawiści. My mamy pokonać Ziemców. I u nas, dlatego właśnie, jest i zło, jest i nienawiść. A skoro wielki świat ma być bez zła, to… – czarownik ledwie dostrzegalnym ruchem pogładził swoją brodę -…to nawet jak pokonamy Ziemców, nie mamy prawa istnieć. Też musimy być zniszczeni.
Meredith umilkł. Chłopak też nie mówił niczego. Siedzieli w kompletnej ciszy jeśli nie liczyć cichego szmeru spływającej po kamieniach strużki wody. Czarownik usiłował kilka razy pochwycić spojrzenie chłopca, niepewny czy dobrze odgadł, ale ten siedział wpatrzony w swoje własne buty. Wreszcie nie wytrzymał.
– No i jak? Pomożesz mi?
Wirus podniósł głowę. W jego oczach nie było śladu dawnej wesołości. Skrzyła się w nich jedynie straszliwa inteligencja.
– Dobrze zrozumieliście – prawie szepnął. – Pomogę wam.
Meredith czuł jak zalewa go fala gorąca. Nagły bezwład ogarnął jego ciało, poczynając od nóg, idąc wyżej i wyżej, aż po głowę, która zaczęła się chwiać jak po wypiciu gorzałki. Powietrze uszło z niego, czuł tylko mrowienie pod powiekami.
– Ale to nie będzie łatwe – mruknął chłopak.
Czarownik skinął głową. Na razie nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. Bezwład mijał powoli, ale ciągle czuł się jak pijany. Dopiero po dłuższej chwili zdołał podnieść głowę i spojrzeć trochę przytomniej. Wirus zdążył się zmienić. Gdzieś znikł dziwny wyraz jego twarzy. Znowu miał przed sobą wesołego, wiejskiego chłopca, skorego do żartów i kpin.
– Co mam robić?
– Ano… głupio by było, gdybym spytał, czy macie przy sobie coś ostrego – roześmiał się. – Ale czy macie coś, co może być ostre?
– Chcesz, żebym drążył tunel?
– Eeeee… Życia nie starczy.
Meredith nie musiał się rozglądać. Jedynym metalowym przedmiotem była jego sprzączka do pasa.
– O! – chłopak wyraźnie się rozochocił. – Teraz ją naostrzcie.
– Jak?
– A pocierając o kamień. Nie bójcie się, czasu mamy dużo.
– Rok? – tym razem Meredith odważył się na lekką kpinę.
– No co wy? – Wirus rozłożył ręce, jakby się od czegoś odżegnywał. – No ruszajcie, ruszajcie.
Meredith oparł klamrę o wystający kamień w murze i zaczął pocierać, jak mógł najmocniej.
– Ciała nie mam, to wam nie pomogę w robocie – powiedział chłopak. – Ale wesprę was na duchu, opowiadając krotochwile, co?
– Tego się obawiałem – wysapał Meredith, który wkładał w ostrzenie wszystkie swoje wątłe siły.
– A słyszeliście historię o wielkim rycerzu, co to wygrywał wszystkie bitwy?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, chłopak ciągnął dalej.
– No więc był taki wielki rycerz, co to nie przegrał żadnej bitwy w swoim życiu. Ruszał w bój i zawsze wygrywał. Nie było równego mu na całym świecie. I wszyscy chwalili jego taktykę i strategię, i sposób walki, i… no słowem wszystko. I wszyscy chcieli się dowiedzieć jak on to robi. Jego najbliżsi wiedzieli tylko, że przed każdą bitwą rycerz wyjmował z sakwy małą karteczkę, czytał coś długo i uważnie, potem oglądał swojego konia, wsiadał na niego i wygrywał. Nikt nie wiedział cóż to za wielkie zaklęcia odczytywał z tej kartki. Aż pewnego dnia rycerz umarł. Stary już był i ze starości umarł. No i wszyscy, dawaj do jego sakwy. I wyjmują kartkę i czytają… A tam było napisane: „Tył konia, tam gdzie ogon, przód konia tam, gdzie uszy. Należy siedzieć twarzą w kierunku uszu”. Cha, cha, cha, cha… Dobre, co?
Meredith nie odzywał się. Strumyczki potu spływały po jego twarzy.
– A wiecie, dlaczego rycerz idąc na wojnę, zabiera ze sobą pięciu ludzi, czyli jak to mówią „kopię”? – ciągnął nie zrażony chłopak. – No ci ludzie to giermek, koniuszy, zbrojarz, gałęźnik i herold. Nie wiecie dlaczego aż tylu? No więc zbrojarz wie, jak rycerza w zbroję zakuć, koniuszy, jak go na konia wsadzić, giermek, jak mu miecz do ręki włożyć i tę rękę unieść do góry, gałęźnik wie, jak konia gałęzią w zad palnąć, żeby do przodu ruszył. A jak już rycerz dojedzie do wroga, to jest jeszcze herold z donośnym głosem, by miał kto krzyknąć: „Już!!!”, żeby rycerz rękę opuścił. Cha, cha, cha… Tego nie znaliście, co?
Meredith obrócił klamrę, usiłując ją zetrzeć z drugiej strony.
– A to znacie? Jak dwóch królów założyło się, w którym królestwie najgłupszy na świecie człowiek żyje? No i każdy z nich szuka u swojego sąsiada. I jeden znalazł. Chłopa, co głupi był jak osieł. No, ale ten drugi też szuka. I też chłopa znalazł. Jeszcze głupszego niźli osieł. Ale myśli sobie, no chłop głupi jest, nawet mówić nie bardzo umie, ale jednak coś tam wie, coś tam pod nosem pomrukuje. I postanowił oszukać rywala. Sprowadził czarownika i kazał mu do reszty chłopu rozum odebrać. I czarownik napary robi i zaklęcia szepcze, i wreszcie klątwę rzuca, rozum do cna odbierając. I zaciekawiony król chłopa budzi. A tu nagle, chłop, jak się ocknął, za miecz chwyta i krzyczy: „Bracia rycerze, na koń, na wroga!”. Cha, cha… też niezłe, co?