Выбрать главу

Meredith kompletnie zasapany osunął się znowu pod ścianę. W wyciągniętej ręce trzymał naostrzoną nieporadnie klamrę. Chłopak nachylił się nad nią i obejrzał uważnie.

– O to chodzi – kiwnął głową – o tak, właśnie o to – Był wyraźnie zadowolony. – A teraz wam powiem, jak stąd uciec.

Czarownik otarł pot z czoła. Dwa lata bez nadziei, bez słońca, bez możliwości zobaczenia innego człowieka. Dwa lata patrzenia we własne stopy, byle tylko nie widzieć muru naprzeciw… Dopiero teraz naprawdę poczuł, jak bardzo słowa chłopca wstrząsnęły nim, jak bardzo chciał wyjść, oderwać się od poczucia niezawinionej krzywdy, poniżenia i bezradności.

– Ano, jak mówiłem proste to nie będzie – chłopak znowu porzucił gdzieś minę wesołka, ale na jego twarzy nie pojawiła się ta dziwna inteligencja, którą można było zaobserwować przedtem. Wyglądał teraz jak ktoś, kto musi wygłosić długi, nudny wykład do niezbyt pojętnego słuchacza. – Sami wiecie dobrze, że nie da rady zamienić się w jakieś małe zwierzę i przejść przez labirynt. Udusicie się i umrzecie, szybciej nawet niż myślicie. Nie mówiłem wam przedtem, ale w każdym labiryncie i tym, którym woda przypływa i tym, którym woda odpływa, są śmiertelne pułapki, które zabiją wszystko, co żywe.

– No to jak? – nie wytrzymał Meredith. – Mam kuć mur?

– Nawet nie wiecie jaki on gruby – chłopak lekceważąco machnął ręką. – Jak mówiłem, przez labirynt żadne zwierzę nie przejdzie, choćby tak małe jak mrówka, ale… – uśmiechnął się tajemniczo – są organizmy mniejsze niż mrówka. Dużo, dużo mniejsze.

– Przecież nie mogę zamienić się w nic tak małego. W naszej szkole… w annałach była wzmianka, że jakiś czarownik usiłował zamienić się w mrówkę. To było…

– To było jego ostatnie zaklęcie – zgodził się chłopak. – Ale posłuchajcie mnie uważnie.

Otworzył dłonie i zbliżył je do siebie tak, jakby chciał podtrzymać wielką tacę. Jego ręce zajaśniały nagle i nad nimi pojawił się obraz. Była to wielka, powiększona do nadnaturalnych rozmiarów mrówka.

– Mrówka w ogóle nie ma płuc, więc jeśli się w nią zamienicie, zabraknie wam powietrza i zginiecie zanim zrozumiecie, co się dzieje. Hmmmmm… A to pchła.

Nad jego dłońmi pojawił się obraz powiększonej do ogromnych rozmiarów pchły. Meredith wzdrygnął się, widząc po raz pierwszy tyle szczegółów. Pchła w dłoniach Wirusa zaczęła się powiększać, zajmując całą celę. Rosła i rosła, tak, że gdyby była czymś rzeczywistym, musiałaby już rozsadzać mury.

– A to takie małe żyjątko – w rękach chłopca pojawił się maleńki stworek o kształcie przypominającym wrzeciono. – To pierwotniak. Jest tak samo powiększony jak pchła.

– Taki mały? – Meredith nachylił się, żeby zobaczyć dokładniej. Przy monstrualnej pchle żyjątko wyglądało jak jakiś brud na jej skórze. – Po co mi to pokazujesz?

– Czekajcie.

Pchła znikła i teraz żyjątko zaczęło powiększać się, aż wypełniło całą celę, a potem przybrało wielkość pchły. Meredith z nieufnością przyglądał się jego ciału. Nie przypominało niczego znajomego, niczego, co widział do tej pory. Jego bok mógł być porównany, co najwyżej, do jakichś ciemnych gór i dolin.

– Tego stworzenia nie widać gołym okiem – powiedział chłopak – ale jest ono olbrzymem wśród innych stworzeń, jeszcze mniejszych. Nad jego dłońmi pojawiło się coś, co już w ogóle nie przypominało zwierzęcia. – To bakteria. Tak samo powiększona jak pierwotniak.

Nie można było uwierzyć, że mogło istnieć coś tak nieskończenie małego. Jak to w ogóle mogło żyć? Tymczasem pierwotniak zniknął, a jego miejsce zajęła powiększająca się bakteria.

– Jest coś jeszcze mniejszego? – spytał Meredith.

– Jest.

– Co?

W rękach chłopca pojawił się maleńki w porównaniu do ogromnej bakterii kształt.

– To wirus.

Czarownik drgnął nagle.

– Ma… Ma takie samo imię jak ty.

Chłopak uśmiechnął się znowu.

– Dla mnie to imię, dla niego nazwa.

Meredith westchnął. Czuł, że wokół rozgrywa się coś tajemniczego. Coś, czego jeszcze nie rozumiał i czego być może nie zrozumie nigdy.

– Przecież nie mogę zamienić się w coś tak małego – powtórzył.

Tym razem chłopak roześmiał się na cały głos.

– Otóż musicie wiedzieć jedną rzecz – powiedział po chwili, kiedy zdołał się uspokoić. – Za tysiąc albo i więcej lat, kiedy mędrcy odkryją wirusy, będą się spierać w jednej kwestii: czy wirus żyje, czy też nie – roześmiał się znowu. – Prawda, że to imię pasuje do mnie? Prawda?

– Ale…

– Pomyślcie chwilę. Wirus żyje i nie żyje jednocześnie. Nie oddycha, nie rośnie. Więc nie żyje. Zaraz, przecież się rozmnaża… Więc żyje! No nie… nie może rozmnażać się sam z siebie, nie może rozmnażać się bez cudzej komórki. Więc nie żyje. Cha, cha… Złapaliście już?

– Co złapałem?

– Zrobimy tak. Wiecie już pewnie… Żywi stąd nie wyjdziecie. Czarownik wyspy już wszystko tak ustawił, że nie ma sprawy. Żywi nie wyjdziecie. Ale możecie wyjść martwi, panie.

– Jak to martwy? I co z tego, że wyjdę skoro…

– Ach, nic nie rozumiecie. Coś tak małego jak wirus może stąd wyjść. A on nie jest ani martwy do końca, ani tym bardziej żywy. Trwa na granicy życia i śmierci. Nie przechodząc na żadną ze stron.

– Ale jak…

– Postawicie zaklęcie kroczące – chłopak podniósł rękę. – I zrobicie to, jak będziecie umierali. Zamienicie się w wirusa.

– Dlaczego kroczące? – przestraszył się czarownik. – Przecież to sprawi, że za każdym razem, jak będę umierał, zamienię się w wirusa.

Chłopak przekrzywił głowę i spojrzał na niego z ukosa.

– Czyż nie mówiłem wam, wtedy, na jeziorze, że być może ofiaruję wam życie prawie wieczne?

Czarownik potrząsnął głową. Przeraźliwa logika Zła była porażająca. Przecież jeśli to coś, jeśli ten wirus, czy jak mu tam, trwa w zawieszeniu pomiędzy życiem a śmiercią, to będzie musiał też postawić zaklęcie stojące, żeby móc po jakimś czasie odzyskać ludzką postać. A w takim razie, jeśli kiedyś umrze, przecież musi umrzeć jak każdy, znowu zadziała zaklęcie kroczące – nie da się go nigdy odwołać. I Meredith znowu zamieni się w wirusa. Potem znowu zadziała sprzężone z poprzednim zaklęcie stojące i znowu czarownik przybierze ludzką postać, będzie miał znowu tyle lat, ile ma teraz, a potem znowu i znowu… i tak bez końca…

– Prawie wieczne? – powtórzył schrypniętym głosem. – To okropność! To nie żadne prawie, to po prostu życie wieczne!

Chłopak wzruszył ramionami.

– Nie martwcie się. W końcu znajdą na was lekarstwo.

Czarownik nie zrozumiał, co tamten miał na myśli. Siedział, ukrywając głowę w dłoniach. Co za makabryczna konsekwencja. Jeśli rzeczywiście istnieje ta mała istota, która trwa na granicy życia i śmierci… A dlaczego miałaby nie istnieć? Skoro on tak mówi… W takim razie to jest ta formuła. Formuła nieśmiertelności, której tak szukali dawni magowie.

– To nie może być… tak nie można… nie wolno.

– Wolicie tu siedzieć?

Meredith nie umiał znaleźć odpowiedzi. Bogowie… Chłopak otwierał przed nim świat jakiejś zamierzchłej, tajemniczej i makabrycznej wiedzy. Wiedzy Zła. Ten świat odpychał go, przerażał, ale i przyciągał. Tak, przyciągał z coraz większą mocą. Czy on, Meredith, stary, skrzywdzony czarownik znajdzie na tyle sił, żeby mu się oprzeć? Wątpił w to. Wiedział, że nie zniesie nie tylko reszty życia, ale nawet kolejnego roku w tej ciemnicy. Nawet miesiąca, nawet dnia. Tylko ta straszliwa wiedza… Bogowie! Komu, czy czemu będzie teraz służył? Wiedział, że to Zło. Wiedział, że to ciemność. Wiedział, że z tej drogi nie będzie odwrotu. Z własnej woli żaden czarownik nie podążyłby tą ścieżką. To kraina, która nie zna ochotników. Ale… czy on rzeczywiście miał wybór? Czy odległe, absolutnie obojętne Dobro nie wepchnęło go samo na tą drogę? Bał się coraz bardziej, ale też coś coraz bardziej pociągało go w tym wszystkim. Z jednej strony koszmar ciągłego odradzania się żywym, życia i życia… a z drugiej… móc zobaczyć, co będzie za sto, za pięćset, za tysiąc lat…