– Co mam zrobić?
– I to w was lubię – chłopak uderzył dłonią we własne kolano. – No więc słuchajcie. Te bakterie, co wam pokazywałem wcześniej i wirusy, sprawiają, że ludzie chorują. To one wywołują choroby. Ale wirusy są znacznie gorsze od bakterii. Są tak wredne, że potrafią atakować nawet bakterie. Jak się zamienicie w wirusa… to sami tu w tej celi możecie zginąć, nawet się nie wydostawszy. Takie małe coś rozumu nie ma, chodzić nie umie i nie rozmnoży się bez nosiciela. Dlatego musimy sprawić, żeby było tu dużo bakterii. Wirus je zaatakuje, rozmnoży się i jadąc w nich, wydostanie się na zewnątrz.
Meredith rozumiał co drugie słowo. Sekretna wiedza przerażała go w dalszym ciągu. Skąd ktoś mógł znać zwyczaje stworzeń tak małych, że nie można było ich dostrzec gołym okiem? Jak je poznał? Ach, Seph… Bóg zdrajca. Bogowie przecież musieli wiedzieć wszystko i pewnie to on zdradził wszystko chłopcu.
– A skąd weźmiemy te… no… bakterie?
– Ano są wszędzie tam, gdzie coś gnije. Są w każdym człowieku.
– Znaczy, każdy człowiek jest chory? – Meredith przypomniał sobie poprzednie słowa tamtego.
– Niekoniecznie, chociaż… w końcu każde życie kończy się śmiercią – chłopak zaplótł nogi i usiadł wygodniej, choć w jego przypadku zdawało się, że każda pozycja jest bardzo wygodna. – Jest wiele metod na gnicie, ale my wybierzemy najpewniejszą. Potrzebujemy kawałka ciała.
– Czyjego?
– A jakie mamy do dyspozycji?
Czarownik patrzył na niego dłuższą chwilę, a potem zrozumiał.
– Jak to?! Znaczy, o co ci chodzi?
– No przecież nie całe ciało jest wam potrzebne. Weźmy na przykład taki mały palec u ręki. Na co wam on?
– Ale… Ach, do tego była ci potrzebna zaostrzona sprzączka?
– Właśnie – chłopak mrugnął do czarownika. – Ułożymy palec pod strumień wody. Pojawią się bakterie, wirus się rozmnoży i spłynie razem z bakteriami na zewnątrz.
– Bogowie…
– Eeeee… Nie wypowiadajcie tego słowa tak często.
Meredith znowu ukrył twarz w dłoniach. Niewiele rozumiał, ale powoli w jego głowie świtało choć ogólne zrozumienie planu chłopca. To mogło się udać. Mogło. Ale…
– Zaraz – powiedział. – Ale skoro mam umrzeć, żeby zamienić się w to coś… To, jak zadziała zaklęcie stojące, będę wprawdzie człowiekiem, ale… martwym.
– No wiecie… Zwykły człowiek zna dwa stany: życie i śmierć. Czarownik zna trzy: życie, śmierć i śmierć, z której jeszcze można człowieka wyciągnąć.
– No i kto to ma zrobić ze mną?
– Zaufajcie mi.
– Na zewnątrz jest jakiś czarownik?
– Zaufajcie mi – powtórzył chłopak.
Meredith potrząsnął głową. Teraz była ta chwila. W tę stronę czy w tamtą. Ostatni moment, żeby podjąć decyzję. W tę stronę… W stronę Zła, ale i dziwnej, straszliwej wiedzy, niewiadomej ale i działania… czy w tamtą… W stronę Dobra, ale i powolnej śmierci w imię… w imię czego? Porządku świata? Wierności? W tę… Czy w tamtą?… Wzruszył ramionami. Decyzja była podjęta.
– No to… – zaczął, a chłopak uśmiechnął się i nie pozwolił mu dokończyć.
– Zaczynajcie – wskazał na zaostrzoną klamrę w jego dłoni.
ROZDZIAŁ 27
Wielcy Książęta, przybywający na dwór Oriona wraz z rodzinami, nie wprawili służby w tak wielkie przerażenie jak zapowiedź wizyty Królewskiej Rady. Sam Król, od dawna złożony chorobą, nie mógł uświetnić przyjęcia własną osobą ale Rada wystarczyła. Czyjeś głowy potoczą się po dziedzińcu – powtarzali od rana pachołkowie – oby nie nasze! Jej członkowie, odziani w purpurowe szaty kroczyli przez miasto, by oficjalnie przyjąć księcia Siriusa na powrót do wielkiej rodziny władców Troy – i sam ich widok wymiatał ulice z wszelkich ludzi, a nawet więcej – ze wszystkiego co żyje, choć wydaje się dziwne, skąd zwierzęta mogły wiedzieć, że przebywanie w pobliżu dwudziestu czterech starych mężczyzn może być niebezpieczne. Znaczni goście, wielmoże, władze miasta, zaproszeni goście tłoczyli się tymczasem we wszystkich chyba pomieszczeniach pałacu, dochodziło do żenujących przepychanek przy stołach, obelg, wyzwisk i szturchanin. Podobno był to zwykły widok w takich wypadkach. Zaan jednak nie zamierzał w tym uczestniczyć. Natomiast do bardziej dystyngowanych sal, zajmowanych przez oficjalnych gości, dostępu nie miał. O tym, co działo się w głównej sali, donosiło mu dwóch ludzi: Kefos (jeden z licznych pomocników podającego wino) i Hara (jeden z jeszcze bardziej licznych podręcznych). Obydwaj mieli dostęp do księcia, Orion sam ich wyznaczył do usługiwania, Mika natomiast sprawdził i kupił w trzy modlitwy później.
– P… p… panie – Kefos jąkał się lekko. Zabawne, ale nigdy nie zdarzyło mu się to przy Wielkim Księciu, potrafił się jakoś zmobilizować w chwilach wielkiego napięcia. – Książę Si… Sirius przy… przyjął Radę K… Królewską. Powiedział im, że są f… f… f…
– Jacy?
– F… fajni!
– O Bogowie! I co?
– U… u… u… ucieszyli się.
– Dobra, spadaj – Zaan powrócił do rozmowy z nadwornym matematykiem, którego zaprosił do swej izby. Obiecał mu dużą sakiewkę wypełnioną czystym złotem za rozszyfrowanie listów astronoma, które ten słał na Wyspę Zakonu, ale mędrzec tylko rozkładał ręce.
– Panie, nie mając klucza, nie rozszyfruję listów.
– Był taki matematyk, który złamał szyfr imperialny – Zaan strzelił palcami. – Wypadło mi z głowy nazwisko – łgał jak pies, nikt dotąd nie złamał żadnego ze zmienianych często imperialnych szyfrów Luan. – No ten…
– Nie znam nikogo takiego – matematyk wydął wargi. – Nie zadaję wam kłamu, panie – zreflektował się szybko. – Ale człowiek, o którym mówicie musiał dysponować jakimś kluczem, jakąś podpowiedzią.
– Wiem, że nie miał klucza! – krzyknął Zaan. – Czytałem o nim w kronikach – kłamał dalej.
– Panie… Jeśli nie miał klucza, musiał dysponować choć kilkoma przetłumaczonymi słowami. Ktoś wskazał mu w liście klika słów i wyjaśnił, co znaczą. Wtedy tak. Wtedy to możliwe, żeby rozszyfrować resztę. Inaczej nie.
Zaan westchnął ciężko i rozkaszlał się natychmiast.
– Dobrze, wracaj do siebie i czekaj – stłumił kaszel z najwyższym trudem. – Może coś wymyślę.
Wiedział, że niczego nie wymyśli. Ale musiał odesłać tamtego. Czuł, że to się zbliża, że będzie siedział na łóżku całą noc, dusząc się coraz bardziej, że będzie rozrywał szatę pod szyją, choć to nie szata go dusiła, że będzie pił, pił i pił aż się schleje, aż się zeszcza, aż się zwali na kolana i spędzi resztę nocy na czworakach, bo próba przyjęcia horyzontalnej pozycji to śmierć. Alkohol nie przynosił ulgi. Pozwalał jednak przetrwać na czworakach choć trochę… choć trochę dłużej. Musiał pić, pił coraz więcej, pił codziennie, pił tyle, że normalny człowiek nie mógłby tego wytrzymać. Właściwie zawsze był pijany. A może inaczej. Nie potrafił się już upić niezależnie od ilości wina, które pochłaniał. Napompowany winem od rana do późnej nocy, łaził trzeźwy jak świnia i tylko czasem zrzygał się, czy zeszczał, bo żołądek nie mógł wytrzymać takiej ilości płynu. Aaaaaaaaach! Szlag!
Wziął z półki teczkę astronoma, który służył Zakonowi. Znał na pamięć wszystkie papiery, które tam były, wszystko co zebrał Mika. Ale przeglądał je jeszcze raz, żeby robić cokolwiek.
Astronom był samotny. Nie miał długów. Nie hazardował się. Nie obsobaczył nikogo. Nigdy nie wypsnęło mu się, że uważa Króla, Wielkich Książąt lub Radę za cokolwiek niewłaściwego. Nie pił. Nie prowadził interesów. Nie urządzał uczt, na których ktoś z gości po pijanemu mógłby powiedzieć, że uważa Króla, Wielkich Książąt lub Radę za cokolwiek niewłaściwego. Nie wygłaszał swych naukowych teorii publicznie. Nie nauczał nikogo czegokolwiek. Nie miał wiernych sług poza tym, który donosił Mice i w związku z tym, nie dało się już wykorzystać tego sługi jako prowokatora bo, zbyt wiele spraw mogłoby przy okazji wyjść na jaw. Nie zalegał z podatkami. Nie miał przyjaciół, którzy mogliby uważać Króla, Wielkich Książąt lub Radę za cokolwiek niewłaściwego. Nie prowadził żadnej korespondencji poza zaszyfrowaną. Nie sypiał z dziewczętami, nie sypiał z chłopcami, nie sypiał z dziećmi, nie sypiał ze staruszkami, nie sypiał ze szczególnie otyłymi… Spał sam. Interesowała go wyłącznie nauka (i Zakon – dodał w myślach Zaan). Wysnuwał dziesiątki mniej lub bardziej bzdurnych teorii: a to, że miejsce, w którym żyją, nie jest niczym szczególnym, nazywa się planeta i takich planet jest więcej na nieboskłonie, nasza niczym nie różni się od innych (Zaan tylko prychnął), a to, że wszystkie planety krążą po kołach (kurwa, czemu nie po kwadratach?!!!), a to znowu, że słońce wcale nie rusza się po kole (no… świetne, pewnie nie rusza się także po trójkącie), ale za to wszystkie planety obiegają go wokół (kurwa jebana w dupę mać – co za bzdury!). Zaan tylko kręcił głową. No dobra, ale może to też tylko szyfr. Wziął czysty papier, pióro i zaczął przepisywać skomplikowane obliczenia. Dobra, jak to rozgryźć? Co on miał na myśli? Epicykle, perycykle, intercykle, koniunkcje i sfery… nieważne, co on miał naprawdę na myśli pisząc te słowa? Ruch po okręgu, wszystkie planety wokół słońca… Ach tak! To jasne! Wszystkie państwa muszą się kręcić wokół Zakonu! Wedle jego woli (jak to stało w oryginale? „Po nienaruszalnych orbitach”). Proszę, jaki ten szyfr łatwy. To słońce sprawia, że kręcą się wokół niego. Tak, tak, cóż mógłby innego napisać sługa Zakonu? Przepisywał wzór za wzorem, odtwarzał rysunki, ale… Nie był ani trochę bliższy rozwiązania. Co on miał na myśli? Wszystkie planety krążą, jedne szybciej inne wolniej, jedne dalej, drugie bliżej… I co z tego? Alegoria prosta. Łatwa do przeniknięcia. Ale rozwiązanie niemożliwe do ogarnięcia. Nie to bzdura – zawahał się nagle. – To czysty kretynizm. Spojrzał na plik przepisanych kartek. Nic go nie natchnęło. Nic. Stek bzdur! Pseudopoetyckie bredzenie. No dobra. Spróbujmy postawić się w jego sytuacji. Podpisał wszystkie kartki: „Obliczeń dokonał Zaan”. Czuł już wolę astronoma. Stawiał się w jego położeniu, przenikał jego myśl. „Ja uważam, że wszystkie planety krążą wokół słońca!” Usiłował wczuć się w niego, myśleć tak jak on, rozumować w ten sam sposób. I co dalej? Co dalej? Jakiego szyfru użyję? O Bogowie! Jakie to proste!!!