Выбрать главу

Andrzej Ziemiański

Achaja – Tom II

ROZDZIAŁ 1

Większość ciał złożono w jednym miejscu. Naciągnięto na nie resztki, które pozostały z wozów. Nie było ani oleju ani oliwy, całe zapasy zostały spalone, więc żołnierze pół dnia znosili chrust na pogrzebowy stos. Sirius, z miną jakby szedł na ścięcie, rzucił płonącą pochodnię. Nie wystarczyło. Trzeba było podpalać z wielu stron. Achaja w nowej, tym razem dość skromnej sukience stała z boku, obserwując ciała przebranych w łachmany rycerzy, ułożone jedno przy drugim na drodze. Nie uznano ich za godnych całopalenia na wspólnym stosie. Dziewczyna odzyskała swoją sakiewkę ze złodziejskim łupem i wygranymi z drugiego dnia w Syrinx. Dobre i to. Skóra, z której została zrobiona, była ledwie nadpalona – dobrze ją ukryła pod podłogą wozu.

Skądś z oddali rozległ się dźwięk rogu. Żołnierze grupkami odbiegali od stosu, gromadząc się przy koniach. Teraz byli czujni.

– Kto, psiamać, się ośmiela? – ryknął Sirius.

Zaan uśmiechnął się zimno.

– To jaśnie pan rycerz Vieese – mruknął. – Jedzie kondolencje złożyć. A naprawdę zorientować się, jak poszło jego ludziom, czemu nie wrócili na umówione spotkanie.

– To załatwmy ich.

– Nie. To ciągle ten sam Zakon. Wystąpimy przeciw nim jawnie, to i oni jawnie wystąpią.

– Przecież, psiamać, wystąpili!

– Nieeeee… Ci tutaj – wskazał na trupy pod swoimi stopami – to tylko rabusie. Co z tego, że w kolczugach.

– Ty zawsze, żeby nic nie robić.

Zaan uśmiechnął się szerzej. Ale ten uśmiech nie był przez to ani o ton cieplejszy.

– A czy ja mówię, żeby nic nie robić? – Dłuższą chwilę drapał się w policzek. – Oni zrobili gruby błąd. Błąd w sztuce. Nie sądzili, że będziemy mieli kogoś takiego jak luańska dziwka.

– Nie nazywaj jej dziwką.

– Dobra. Ja jej mogę nawet pomnik ze złota odlać.

Sirius wiercił się, obserwując coraz bliższy poczet. Wreszcie nie wytrzymał.

– Dlaczego popełnili błąd? – spytał.

– Widzisz, już nie musimy udawać, że między nami zgoda. Że nie zauważamy ich knowań. A oni muszą. Toż nie wystąpią jawnie przeciw księciu Troy, bo jaki krzyk by się podniósł. Owszem, zabić, zgładzić wszystkich świadków, ilu by ich było… Tak, to ich metoda. Ale teraz? My możemy napluć im w twarz i nie bać się, że kogoś obrazimy. Wiemy, czego chcą. Nie od dziś zresztą. A oni będą musieli to ścierpieć. Nie uderzą jawnie siłą, póki my nie uderzymy.

– Dobra. – Sirius poweselał nagle, jakby spotkało go wielkie szczęście. – Dobra. Napluję im w twarz.

– Szlag! Nie dosłownie. Powiem ci, co robić.

– Nie. Ty tylko stój i patrz.

Książę wyrwał się i skoczył do przodu.

– Halo! Panie Vieese – krzyknął. – Rycerzu! – I cicho dodał: – Kurwa twoja mać.

Ci z żołnierzy, którzy stali blisko, zarechotali, szturchając się łokciami. Vieese ponaglił konia, wysforowując się przed świtę. Nawet z oddali widać było, że na widok Siriusa i ciał leżących na drodze zwarł szczęki z wściekłości.

Tymczasem książę nie ustępował.

– Bywaj! – krzyknął. – Panie rycerzu. A zsiadajcie mi zaraz z konia, przywitać się chciałem.

Vieese wstrzymał konia i… przymykając oczy, zsiadł.

– Słyszałem, że wasza książęca mość chory.

– Ano… Imaginujcie sobie, zbójcy na mnie napadli. A nie masz lepszego medykamentu niż głowy ścięcie przed wieczorem, prawda? – Sirius perorował w najlepsze, Zaan odwracał głowę, Vieese zgrzytał zębami. – Ale… Widzę przy waści młode rycerstwo, w liczbie kilkorga. – Zaan, słysząc to prostackie wyrażenie i błędy w wypowiedzi, aż ugiął ramiona. – Czyż nie godzi się, by również zsiedli i przybliżyli, żeby nauki pobierać? Czyż nie po to wodzisz ich z sobą?

– Oni mogą… – Vieese nie wiedział, co wymyślić. – Oni za mało znaczni, despekt mogą…

– Ja zapraszam! – warknął książę takim tonem, że nie czekając na rozkaz dowódcy, piątka młodych rycerzy Zakonu zeskoczyła z koni i zbliżyła się nieco.

– No i widzicie, panie Vieese… Jak wam tam? Tytułu zapomniałem.

– Rycerzu zakonny.

– O, właśnie. To chciałem powiedzieć: Vieese, snycerzu zakonny. Oooo… przepraszam – zakpił Sirius, a wielu z żołnierzy Królestwa Troy zasłaniało usta, żeby się nie roześmiać. – Co waść myślisz o tych zbójach? – Wskazał trupy, którym spod łachmanów wystawały kolczugi. Młodzi rycerze Zakonu wiedzieli również, że patrzą na swoich martwych kolegów. Ich dłonie niebezpiecznie balansowały przy głowniach mieczy.

– To… niegodziwcy – szepnął Vieese.

– Co? Nie dosłyszałem.

– To niegodziwcy.

– No nieeee… Czy was tam, wybaczcie, w Zakonie uczą odpowiadać książętom jednym tylko słowem, czy całym zdaniem, co?

– Całym zdaniem, książę. – Vieese, gdyby mógł, połknąłby swój własny miecz.

– No, to mów. Głośno.

– To… – Vieese odchrząknął i wyrzekł naprawdę głośno: – To są niegodziwcy.

Sirius zwrócił się do młodych rycerzy Zakonu.

– I co? Nauki pobraliście? No, odpowiadaj jeden z drugim, jak pytam!

– Tttt… tak, panie!

– A wszystko zrozumieliście?

– Tak, panie.

– A dobrze zrozumieliście?

Rycerz, który odpowiadał, dosłownie słaniał się na nogach z wściekłości.

– Tak, panie.

– No, to lekcji powtórka – powiedział Sirius. – Nie wszystko uda się zapamiętać za pierwszym razem. – Zwrócił się do Vieesego: – A szubrawymi mordercami ich nie nazwiecie, panie rycerzu?

– To jasne.

– Głośniej i pełnym zdaniem! – krzyknął książę. – Tak, by wszyscy moi żołnierze słyszeli! Im też, psiamać, należy się nauka!

Vieese przełknął ślinę. Jego szczęki mało nie pękły, tak mocno je zaciskał. Coś, jakby bielmo, zakryło mu oczy.

– To…

– Głośniej!

– To szubrawi mordercy! – krzyknął Vieese, unikając jak ognia wzroku swoich młodych rycerzy.

– No! – Sirius uśmiechnął się ciepło. – A jak nazwiecie ich mocodawców?

– Toż pewnie nie mieli żadnych mocodawców, panie.

– O zdanie nie pytam! – ryknął Sirius. – Jeśli mają swoich mocodawców, psiamać, to jak ich nazwiecie?!

Vieese patrzył na czubki swoich butów.

– Niegodziwcami, zapewne – szepnął.

– No nie… Tu nie salon w pałacu. Znacie chyba jakieś bardziej dosadne określenie.

– To… to…

– To chuje – dokończył za niego Sirius. I wrzasnął: – Głośno i pełnym zdaniem proszę!

– Mocodawcy tych… zbójów… – Vieese przełknął ślinę. Potem rozluźnił kołnierz. Potem podrapał się w szyję. Potem strząsnął niewidzialny pyłek z rękawa. Potem wyczyścił nos. Potem przetarł oko. Potem podrapał się w brodę. Potem…

– No?!!!

– Mocodawcy tych zbójów to chuje!

Sirius roześmiał się głośno. Kilku żołnierzy nie wytrzymało. Rzucili się w las, niby to za pilną potrzebą. Ale księciu nie było dość. Podszedł do młodych rycerzy.

– Wyciągnęliście naukę? – spytał. – Wszystko zrozumieliście?

– Tttt… tak, panie.

– A dobrze zrozumieliście?

Jeden z nich, najbardziej narwany, nie wytrzymał. Jawnie sięgnął do rękojeści miecza.

– Hej, śmiesz miecza macać w mojej obecności? – krzyknął książę kpiąco. – Człowieku! Sto kusz w ciebie mierzy.

Żołnierze bez żadnego rozkazu wyciągnęli kusze i wymierzyli w trzęsącego się z wściekłości młodzika. Mieli prawo. Nikt przy księciu głowni miecza macał nie będzie. Młodzik parsknął i zagryzł wargi aż do krwi.