Выбрать главу

Z bezbronną chwilowo wartownik wycofały się, zatrzaskując drzwi.

– Uwierzą nam? – spytała Arnne. – Czy będziemy tu siedzieć, aż sobie sprawdzą u Biafry?

– Nic się nie bój. Trochę już poznałam stosunki panujące w wojsku.

– Co masz na myśli?

– Zaraz zobaczysz.

Drzwi otworzyły się znowu i stanęła w nich porucznik zwiadu w skórzanej kurtce i spódniczce.

– Jesteśmy… – zaczęła Arnne, ale Achaja nie pozwoliła jej dokończyć.

– Gdzieś była, głupia dupo?! – wsiadła na biedną porucznik jak sierżant na swoją drużynę. – To ja, major, księżniczka, psiamać, mam czekać w więzieniu, aż łaskawie zechce ci się ruszyć dupsko?!

– Ależ proszę pani… – Dziewczyna od razu przeszła do defensywy.

Arnne uśmiechnęła się promiennie i mrugnęła do Achai.

– Co „proszę pani”? Co „proszę pani?! Co to, kurwa, za zwiad, który nie wie nawet, co się dzieje w obozie? Zaraz jako kapral piechoty będziesz obierać ziemniaki w kuchni! Albo jako szeregowy kawalerii będziesz wynosić końskie łajno!

– Ależ proszę pani… Ja…

– „Ja”! „Ja i tylko ja”! Ten kierunek w filozofii zwą chyba solipsyzmem – powtórzyła zdanie, które usłyszała kiedyś od Biafry. – Ja… to ci nogi z dupy powyrywam, pindo!

– Przepraszam, ja tylko…

– Czy ty mnie, kurwa, w ogóle poznajesz? – Achaja dotknęła swojego tatuażu.

Tamta musiała coś słyszeć. Pojedynek z Virionem i bitwa w lesie nie mogły przecież przejść bez echa. Potwierdziła energicznym ruchem głowy. Bała się otworzyć usta.

– No to biegiem, dupo, po dwa mundury, jakieś żarcie i rozkaz wyjazdu do stolicy! Ach… i wiadro wątróbki.

– Tak jest! – Porucznik zasalutowała sprężyście i odwróciła się służbowo. W drzwiach zatrzymała się jednak. – Przepraszam najmocniej… I co? – szepnęła przerażona.

– I wiadro surowej wątróbki! – powtórzyła Achaja. – Biegiem!

– Tak jest!

Po jej wyjściu Arnne tylko kręciła głową. Potem zaczęła się śmiać. Potem usiadła pod ścianą i zakryła głowę ramionami.

– Bogowie… Czy tak wygląda każda armia na świecie?

– Każda.

– Kurczę. Wystarczy zakrzyczeć?

– Mhm. Dobrze jest mieć jakiś punkt zaczepienia, ale w gruncie rzeczy masz rację. Głośny krzyk to podstawa.

Śmiały się jeszcze, kiedy biedna porucznik osobiście dostarczyła im mundury, dwie znormalizowane porcje żywieniowe, rozkaz wyjazdu do stolicy podpisany przez samą panią pułkownik i… cha, cha, cha… wiadro wątróbki.

Rzuciły mięso kotom. Jak umowa to umowa. Każdej umowy trzeba dotrzymać. Z dużą ulgą ubrały się w zimowe mundury – skórzane spodnie na szelkach, ciepłe buty i podbite barankiem kurtki. Dwie żołnierskie racje pożarły szybciej niż koty swoją wątrobę.

Nie chciały robić porucznik obciachu, skoro już nosiła to wszystko przy prostych żołnierzach, więc włożyły na siebie całe wyposażenie szeregowców zwiadu (oficerskich mundurów nie było): plecaki, zrolowane koce, kusze, kołczany, miecze, noże, łopatki, zwoje lin, pasy, manierki, menażki, juki z prowiantem, maskujące siatki, specjalne mocowane do ud, pochwy ze sztyletami, szaliki z insygniami nieznanych im bliżej jednostek, chusty do zasłaniania twarzy, chlebaki obozowe, bukłaki, skrócone dziryty… Wyglądały obie jak juczne muły. Albo jak dwuosobowa ciężka dywizja do okupacji Syrinx. Ale… tak naprawdę dopiero teraz było im naprawdę ciepło. Ranek wstawał mroźny. Kiedy wyszły z baraku służącego za więzienie, przy każdym wydechu z ust wydobywał się obłok pary.

– Zaraz spadnie śnieg. – Porucznik nasmarowała im sadzą grube czarne pasy pod oczami. – Żeby nie oślepiało – wyjaśniła.

Obie wyglądały bardzo bojowo. Objuczone sprzętem do granic możliwości, ledwie wsiadły na przygotowane wcześniej konie.

– Zaopiekuj się kotami – rzuciła Achaja pani porucznik.

– Słucham? Proszę pani?

– To emerytowani agenci wywiadu. Musisz je karmić.

Nie sposób było zabrać ze sobą kotów w podróż na koniach. Arnne ruszyła pierwsza w stronę bramy. Achaja odpowiedziała niedbale na sprężysty salut porucznik i ruszyła za czarownicą. Nie musiały nawet pokazywać papieru na punkcie kontrolnym.

– Nie uważasz, że to mimo wszystko dziwne? – spytała Arnne, kiedy obóz zniknął im za pierwszym wzniesieniem drogi.

– Co?

– Że nas tak puścili łatwo. Że pani pułkownik piechoty podpisała rozkaz wyjazdu, nie racząc się nawet pofatygować, żeby zerknąć na te nasze smoliście czarne oczy. Choćby z ciekawości powinna to zrobić.

Achaja wzruszyła ramionami.

– Nikt nie chce podskoczyć zwiadowi, ale… masz rację. Pewnie nas śledzą.

Czarownica uniosła się w strzemionach i zaczęła węszyć. Po chwili opadła jednak na siodło zniechęcona.

– Bogowie… Czy każdy żołnierz zwiadu musi taskać na sobie to makabrycznie ciężkie wyposażenie?

– Skoro nam dali, to pewnie musi.

Dłuższy czas jechały w milczeniu, szczęśliwe, że po raz pierwszy od opuszczenia Wielkiego Lasu nie jest im zimno. Ciepłe buty, spodnie i podbite barankiem kurtki doskonale spełniały swoje zadanie. Obie postawiły kołnierze i obwiązały szyje szalikami. Miały szczęście, nie wiadomo, co by się stało, gdyby choć o dzień spóźniły się z przybyciem do obozu. Mróz stawał się coraz bardziej ostry. Na niebie kłębiły się ciemne chmury. Widoczność pogarszała się z każdą chwilą.

Po południu mróz zelżał trochę. Za to zaczął padać gęsty śnieg. W przeciągu paru chwil właściwie przestały widzieć cokolwiek. Zawiązały sobie chusty na twarzach, żeby zakryć nos i usta. Musiały zsiąść z koni; w zamieci można je było jedynie prowadzić za uzdę.

– Ale z nas dwa głupie tyłki! – Arnne uderzyła się dłonią w czoło.

– Czemu?

– Zapomniałyśmy poprosić żołnierzy chociaż o kilka brązowych!

– O, szlag! – Achaja zagryzła wargi. – No, to żegnajcie zajazdy, karczmy i stodoły… Nocujemy pod drzewem.

– Może chłopi przenocują za darmo?

– Może. Tyle że wsi w Arkach nie ma przy żadnym z traktów. Bo wojsko by rozgrabiło, przechodząc.

Zrezygnowały z dalszej drogi. Zadymka nie pozwalała na zrobienie kroku. Zaszyły się w ocienionym miejscu, pomiędzy kilkoma drzewami na poboczu drogi. Okryły konie derkami. Usiadły pod jakimś rozłożystym krzakiem na własnych plecakach i przytuliły do siebie, usiłując się owinąć kocami. Jedyną korzyścią z „fryzur” jakie im zrobili wojownicy z lasu było to, że dzięki „naturalnym hełmom” przynajmniej śnieg nie wpadał im do oczu i nie marzły głowy.

Arnne roześmiała się nagle.

– To tylko nam się mogło przytrafić. Księżniczka i czarownica. Obie z dobrych domów, przyzwyczajone do spełniania zachcianek. Pomyślały o wszystkim poza tym, żeby pożyczyć choć dziesięć brązowych.

– Ta. Dwie głupie cipy.

– To sobie zwiad wynajął fachowców, Bogowie. Załatwić Viriona, umożliwić przejście przez Wielki Las, zaczarować garnizon, żeby wypuścił obcych szpiegów. Proszę bardzo. Ale zadbać, żeby własny tyłek nie przymarzł do śniegu… Tego już nie potrafią.

Roześmiały się obie.

– Ty, słuchaj – szepnęła Achaja po chwili. – A nie potrafiłabyś rozegnać tych chmur?

– Ty, słuchaj – odpowiedziała Arnne, przedrzeźniając koleżankę. – Nie musisz wierzyć we wszystko, co mówią o czarownicach.

Obudziły się wraz z pierwszym brzaskiem. Skostniałe tak, że nie były pewne, czy żyją. Dwa rysie i żbik lizały je po twarzach, chcąc te swoje głupie, wielkie siostry zmusić do jakiejś reakcji. Jakby poleżały jeszcze trochę na mrozie, mogłyby już nie wstać nigdy. Konie parskały przestraszone obecnością drapieżników. Arnne kaszlała słabo.