Błysk znowu przeniósł czarownika, gdzieś… Nie wiadomo gdzie. Znowu zobaczył Achaję. Bam, bam, bam… Krew pulsowała w skroniach czarownika. Gdzie był? Co widział? Widział Achaję w otoczeniu żołnierzy. W pobliżu były potwory. Żołnierze atakowali jakąś budowlę. Spalili, zniszczyli, unicestwili wszystko, co było w środku. Achaja rozmawiała z potworem, który udawał człowieka. Wiedziała, że to nie człowiek. Rozmawiała z nim. Achaja była martwa. A jednak… Jednocześnie żyła.
Błysk sczezł nagle, pozostawiając kompletną pustkę. Meredith ocknął się przerażony, czując, jak zimny pot spływa mu po czole.
– I co? Zobaczyłeś coś? – spytał Draggon.
– Tak. Nalej.
Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Meredith wychylił swój kielich, po raz pierwszy szybciej niż mistrz szkoły.
– Co widziałeś?
– Achaję.
– No, to mamy miłą wiadomość dla tatusia. Żywą?
– Żywą. Ale… – potrząsnął głową wstrząśnięty – za tysiąc lat!
Cokolwiek by mówić o wzajemnej niechęci obu czarowników, to jednak obaj mieli zaufanie do swoich umiejętności. Draggon oniemiał.
– Może to była dziewczyna do niej podobna? Może jakiś potomek, co? Może… – Zagryzł wargi. – No dobra. Nakłamię coś w liście do księcia. Jjjjjjjj… Jak ona może żyć za tysiąc lat?
– Nie wiem.
– Przecież to niemożliwe.
– Nie wiem. Żyje jak ja. Martwa, a jednocześnie żywa. Ale to nie jest tak, jak w moim przypadku. – Meredith spojrzał na mistrza przerażony. – Coś z nią zrobili. Coś strasznego. Ożywili trupa!
– Bogowie… Jaka magia może to sprawić? Po tysiącu latach?
– To nie jest magia. To jest coś strasznego. Tam… tam… Za tysiąc lat w naszym świecie rządzić będą potwory.
– Jakie potwory? Do jasnej…
– Nie wiem. Monstra. Nieludzie. Nie wiem, jak to powiedzieć… Zwierzęta przypominające wyglądem ludzi. Potwory. Rozumiesz? Potwory!
Draggon pociągnął wprost ze dzbana.
– Bogowie… – szepnął. – Ziemcy?
Meredith potrząsnął głową.
– Jeżeli to są Ziemcy… – mruknął. – To przestań wierzyć we wszystkie bajki, jakie słyszałeś w dzieciństwie. To, co słyszałeś w najstraszniejszych opowieściach o Ziemcach, nie zawiera nawet cząstki prawdy o potworach. Oni potrafią robić żywe trupy! Oni za tysiąc lat mogą ożywić twoje ciało i sprawić, żebyś im służył. Oni mogą wszystko. Oni mogą, kurwa, sprawić, że cały cmentarz wstanie nagle i pójdzie za nich walczyć! Mogą zrobić, co zechcą. Co tylko im się przyśni! Oni potrafią zaprząc sto niewidzialnych koni do jednej karety. Oni potrafią sprawić, żeby okręt płynął pod wodą. Oni mogą latać, palić, zabijać nawet tego, kogo nie widzą. Oni mogą wszystko!
– Nie ma takich istot… – W głosie Draggona nie było jednak tej pewności, którą chciałby tam słyszeć. – Nie ma…
– Są! Zapewniam cię, że są. I uwierz mi lepiej.
Draggon ukrył twarz w dłoniach. Opanował się jednak szybko. Szarpnął za sznurek połączony z malutkim dzwonkiem ukrytym w przepierzeniu. Napisał kilka słów na kartce, przyglądał się chwilę, potem dopisał jeszcze kilka.
Meredith wyjął mu kartkę z ręki. Przeczytał wszystko, potem wziął pióro i dopisał jeszcze jedno słowo. Kiedy przestraszony lekko bibliotekarz otworzył drzwi, wręczył mu kartkę.
– I nowy dzbanek! – warknął Draggon.
Bibliotekarz musiał znać zwyczaje mistrza. Wyjął dzbanek spod szaty i postawił na stole. Potem pobiegł szukać ksiąg, które traktowały o rzeczach opisanych na kartce.
– Coraz gorsza hołota tu trafia. – Draggon napełnił oba kielichy. Jego głowa chwiała się lekko. – Jakie słowo dopisałeś?
– Wirus – powiedział Meredith.
– Kto to jest?
– Nie „kto”, a „co”. To jest rzecz. Przedmiot. Z którym jednak można czasem porozmawiać.
– Z rzeczą? Ty, słuchaj… Naprawdę istnieją Ziemcy?
– Tak. Tak mi powiedział Bóg.
– Rozmawiałeś z Bogiem?
– Owszem. A potem wdałem się w awanturę z Zakonem. Teraz służę Złu w osobie Wirusa, sługi Boga Zdrajcy, Sepha. Naprawdę jestem demonem. Chyba jestem nieśmiertelny.
Draggon wychylił swój kielich i nalał sobie ponownie.
– Kurwa! – szepnął.
– Kurwa mać! – uśmiechnął się Meredith, zagryzając wargi. – Słuchaj… Wiesz coś o Świętej Księdze Zakonu?
– Mhm. Podobno przed setkami lat zabili setki czarowników tylko po to, żeby ci w malignie, tuż przed śmiercią, podyktowali czasem tylko kilka słów. Przedzierali się przez jakieś straszne otchłanie czasu. – Draggon upił kilka łyków ze swojego kielicha. – Z tego, co wiem, nie tylko Zakon nad tym pracował. My też. Ale wiesz… Tylko Zakon stać było na uśmiercenie – strzelił palcami – paruset czarowników. Badania cywilne, czyli nasze, zakończyły się po kilku zgonach. Tego się nie da zrobić.
– Ale czegoś się dowiedzieliśmy?
– Czegoś? Owszem. Choć nie nazwałbym tego wiedzą. – Draggon uśmiechnął się wrednie. – Uczelnie nigdy nie dysponowały takimi środkami, jakie miał do dyspozycji Zakon. I nigdy nie byliśmy aż takimi skurwysynami. Wiemy mniej niż oni. O całe niebo mniej.
– Coś jednak…
– Nic nie jednak! Gówno wiemy! – Draggon zamyślił się, pocierając brodę. – Same obsieki. Ale… – uśmiechnął się nagle – coś tam nasi chłopcy też zanotowali.
Meredith roześmiał się głośno.
– Lubię wasze uczelnie. Wy gnoje jedne!
Draggon roześmiał się również.
– Wiesz… Nie jesteśmy całkiem do dupy. Choć o środkach, jakie ma Zakon, możemy jedynie śnić.
– Sukinsyny – chichotał Meredith. – Wy cywilne świnie! Dobrze wiedziałeś, o czym mówiłem od początku, prawda?
Draggon ryknął śmiechem.
– Zakon nam nie dorówna! I tak mamy lepszych ludzi! Choć gorzej płatnych. – Śmiał się, wspierając ręce na stole. – Ja też kocham nasze uczelnie. I masz rację. Jesteśmy straszne gnoje. Ale lepsi niż gnoje z Zakonu!