Sześć dziewczyn szybko uporało się ze swoją bronią. Chwilę później ruszyły do przodu, wyłaniając się z krzaków na brzegu polany. Setnik siedział nieruchomo na koniu jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt kroków dalej. Wrednie trudny strzał dla lekkiej broni Arkach… Ale nie dla sześciu strzelców naraz. Tu zadziałał odkryty wiele set lat później rachunek prawdopodobieństwa. Z sześciu bełtów dwa ugodziły oficera: jeden w nogę (lub w konia tuż przy nodze – z tej odległości trudno było dostrzec), drugi pod pachę i ten zwalił go z siodła, pozbawiając oddział dowództwa. Z czterech pozostałych strzał jedna wbiła się w szyję wierzchowca stojącego z tyłu chorążego, sprawiając, że wspaniały sztandar runął na ziemię; trzy inne, jak to mówią, „wzięli Bogowie”. Dziewczyny cofnęły się szybko. Mistrzowie w strzelaniu, Dahmeryjczycy, zabiliby je pewnie śmiechem, widząc tę partaninę. Ale cel został osiągnięty. Jeźdźcy zaczęli krzyczeć, konie skłębiły się, rozrywając szyk, kilkunastu kawalerzystów, niewiele myśląc, pognało w zarośla, chcąc zarąbać wrogów, zanim uciekną głębiej w las. Kiedy ich konie ugrzęzły w krzakach, nie mogąc się ruszyć ni w przód, ni w tył, dziewczyny z oddziału zabiły jeźdźców. Większość z nich nie odrzuciła nawet swoich lanc – broni, która w gąszczu gałęzi sprawiała tylko tyle, że żołnierz, który ją trzymał, od razu sam wyłączał sobie z walki prawą dłoń – po prostu nie mógł nią ruszyć, kiedy długie drzewce więzło w gęstych chaszczach. Piorunujące, łatwe zwycięstwo. Tyle tylko, że reszta kawalerzystów nie była jednak tak głupia, jak wydawało się Achai.
Na rozległej polanie rozległy się ostre gwizdy dziesiętników, wprowadzające jaki taki ład w pomieszane szeregi. Było pewne, że jazda nie uderzy teraz na pułk walczący przy faktorii (cel ataku został więc częściowo osiągnięty), ale też było pewne i to, że kawalerzyści nie rzucą się do samobójczego ataku na dziewczyny ukryte w „nieprzejezdnym” terenie. Gwizdom dziesiętników odpowiedziały inne gwizdy od strony przecinki i na polanie pojawiła się luańska ciężka piechota. Niewielki oddział… Setka zaledwie.
– O, kurwa! – jęknęła Lanni. – Spieprzamy?
– Nieeeee – potrząsnęła głową Achaja. – Niby co ci fachowcy od długich pik i tarcz mogą nam tu zrobić? A póki tu jesteśmy, jazda nie ruszy na nasz pułk.
– Podpalą las!
– Eeeeeeee… Zanim się porządnie zajmie, miną całe lata. Tyle że… Jeśli ich dowódca jest mądry i potrafi ryzykować, to ustawi swoich ludzi w linię i pod ich osłoną jazda ruszy na naszych. A nas wytłuką w trzy modlitwy lekkie posiłki. Jeśli to kretyn z regulaminem zamiast umysłu, albo taki, co chce się odznaczyć, mordując głupie baby, to zrobi rozpoznanie bojem i uderzy na nas w lesie.
– O, bogowie! – jęknęła Chloe. – Mądry się trafił!
Piechota ustawiała się w linię, równając wielkie tarcze jedna do drugiej. Bezużyteczne piki położono na trawie – wszak żadna wroga jazda im tu nie zagrażała. A potem… Piechota wyjęła miecze i ruszyła do przodu.
– Kretyn! Kretyn! – wrzasnęła Lanni. – Hurraaaaaaa! Idiota!
Achaja klęknęła na ziemi.
– Dzięki wam, Bogowie, za to, że nie wszyscy mężczyźni są inteligentni. Dzięki wam za ich miłość własną. Dzięki za to, że kochają sławę i ordery. Dzięki wam, Bogowie, za regulamin armii Luan, który pisaliście pewnie sami dla pognębienia naszych wrogów. Dzięki stukrotne za to, że zesłaliście ciężką piechotę do walki w lesie…
Kilkanaście dziewczyn uklękło również. Szept wielu modlitw zlał się w jedno.
– Dobra, suki! – przerwała im Lanni. – Która może, niech się drapie na najbliższe drzewo! Reszta w tył, oślice!
Jej wzrok spotkał się na chwilę ze wzrokiem Achai. Dwie pary oczu śmiały się do siebie w okrutnej radości. Dwie wilczyce wyszczerzyły do siebie kły. Będziemy szarpać! Będziemy pić ich krew! Dzięki wam, Bogowie, że choć na chwilę użyczacie nam swej mocy!
Piechota zbliżała się szybko do ściany lasu. Wlazła pomiędzy pierwsze drzewa, grzęznąc w gęstych krzakach, przez które ciężko było przenieść wielkie tarcze. Szereg rozerwał się, zmieszał, rozpadając na małe grupki. Rozległy się przekleństwa, nawoływania, rozkazy, potem okrzyki wściekłości, kiedy doszli do zabitych kawalerzystów.
– Juuuuuuuuuuuuuuuuż!!! – ryknęła Lanni.
Dziewczyny zeskakiwały z drzew, chlastając mieczami plecy piechociarzy. Te, które się cofnęły, nacierały z furią, przeskakując wykroty i krzaki. Co mógł zrobić Luańczyk w pancerzu, z ciężką tarczą? Wystarczyło raz odbić mu miecz i rzucić się na tarczę całym ciężarem swojego ciała! I już był pod tobą! Wychędożyć, od nadmiaru dzielącego dwa ciała metalu, się nie da… Ale dziabnąć mieczem? Proszę bardzo. Wybierz sobie miejsce. I wal gdzie chcesz. W co chcesz. Gdzie masz ochotę.
Dziewczyny położyły trzecią część oddziału, zanim tamci zorientowali się w ogóle, że giną. Potem zaczęła ważyć ich przewaga liczebna. Żołnierze rzucali tarcze i siekli mieczami, ale… w co? Mieli na sobie pancerze (świetne na bezleśnej równinie), a dziewczyny tylko lekkie skórzane kurtki i krótkie spódniczki. Odskoczyć? Tylko głupia nie zdąży. Miecze tej samej długości (czyli krótkie), choć w obu przypadkach wypływało to z innych przyczyn. Piechota Luan walczyła z reguły w szeregu, ramię przy ramieniu. Gdyby mieli długie miecze, to robiąc zamach, jeden żołnierz mógł ściąć dwóch kolegów. Dla armii Arkach z kolei długi miecz był zbędnym ciężarem – główna broń to kusza i dziryt. Szanse były więc równe, tyle tylko, że… dziewczyny z Arkach były szkolone do walki w lesie. Luańczycy nie. U nich tylko gołe równiny i pustynia. Żołnierze zaczęli się cofać.
– Do ataku, dziwki jedne! – wrzeszczała Lanni. – Do ataku, ladacznice!
Achaja wzięła to do siebie i doskoczyła do dziesiętnika, wywracając go swoim ciężarem. Pchnęła silnie, rozwalając mu szyję. Wstała, zanim umarł, i skoczyła znowu. Potknęła się na jakimś korzeniu, upadła, przewracając w locie na plecy i parując cios miecza. Shha dokończyła luańskiego żołnierza, wbijając mu nóż w gardło.
– No i co, koleżanko? – sapnęła. – Starość nie radość, no nie?
– Ty małpo! – Achaja poderwała się jednym susem. – Jesteś raptem może o rok młodsza, suko!
Runęła na następnego żołnierza, wytrąciła mu miecz i w momencie kiedy już, już miała go zabić, potknęła się znowu. Naprawdę nie potrafiła walczyć w lesie. Shha dokończyła go, uśmiechając się promiennie.
– Oczy nie te, szybkość nie ta… – mruknęła.
– Ty zarazo jedna! – Achaja gramoliła się z wykrotu, klnąc wulgarnie.
– Spoko! Przespałabym się z tobą, Achajko, gdyby było choć trochę czasu. Wiesz. Między nami, dziewczynami… Słyszałaś, co mówią o babskiej armii? To prawda.
Jej radosny uśmiech sprawił, że Achaja przypomniała sobie w jednej chwili wszystkie sztuczki, których uczył ją Hekke. Ale nie było już na kim ich zastosować. Luańczycy, może w połowie swojego początkowego stanu, wycofali się na polanę.
– Stać! Stać! – ryczała Lanni. – Do tyłu, krowy! Tam jazda na was czeka.
Dziewczyny cofnęły się w ostatniej chwili. Kawalerzyści już uspokajali konie.
– Jaki stan, oślice?
– Pizda jedna wie, jaki stan – wydyszała ta piegowata, którą uratowały na drodze, spocona, jakby wyszła z łaźni. – Policz se sama.
– Straty, kurwa, meldować!!! – zawyła Lanni, ale nikt nie był w stanie jej odpowiedzieć.
– Z dychę straciliśmy – wzruszyła ramionami Zarrakh, ale swoje obliczenia opierała wyłącznie na, nie odkrytym jeszcze, rachunku prawdopodobieństwa. Wokół leżało kilka dziewczyn, którym się nie udało, ale oddział zajmował linię długą na jakieś pięćdziesiąt kroków, nie sposób było w krzakach objąć jej wzrokiem.