Coś tam osiągnęła swoją przemową. Stary alkoholik ze zwiotczałymi mięśniami, wydatnym brzuchem i obwisłą wargą ukazującą żółte zęby, popatrzył na nią, a w jego wzroku było coś dziwnego. On też marzył. On w jakimś tam sensie uwierzył, że są na świecie prawdziwe kobiety, takie, jakimi chcą je widzieć mężczyźni. On poczuł nagle, że świat nie musi być taki brzydki, że nie musi ograniczać się do płatnej miłości (obojętnie, srebrnymi monetami w burdelu, czy ciuchami, wyżerką i pięknym malowanym wozem, zaprzężonym w sześć koni w domu). Płać jak chcesz, monetami czy dobrem, bylebyś wiedział, za co płacisz, palancie. Byle cię było stać, bylebyś był pewny, że dostajesz to, za co płacisz, idioto. Psiamać! Życie czasem płata figle, czasem ta twoja wyśniona baba staje naprzeciw ciebie i mówi, że wypruje z ciebie flaki. Ach! Pokaż jej. Pokaż jej, że się myli! To jej wypruj flaki! Albo daj jej się zabić. Wszystko jedno, draniu. To jest właśnie ta piękna śmierć, o której tyle mówią ci wszyscy, którzy jej nie doświadczyli. No, to zdecyduj się nareszcie! Chcesz walczyć… z nią? Właśnie z nią? Czy chcesz się poddać? A… Może niech to będzie taka babska śmierć. Taka głupia, przypadkowa, która przyszła gdzieś w zupełnie dowolnym miejscu, kretyńsko uśmiechnięta. Bogowie! Jeśli tak jest naprawdę… Jeśli śmierć jest kobietą, taką właśnie głupio uśmiechniętą, paplającą o bzdetach babą, to czemu nie, chłopaki? A niech nas bierze, niech paple nad uchem, przecież to, kurde, nie boli. I tak lepiej, niż miałaby być mężczyzną o zaciśniętych wargach, wyniosłym, perfekcyjnym, nie chybiającym nigdy strzelcem. A, szlag! Śmierć to kobieta – nie potrafi nawet porządnie napiąć cięciwy. Dlatego ciągle żyjemy, choć to na zdrowy rozum niepodobieństwo i idiotyzm. Śmierć to kobieta. Przecież przyjdzie w końcu i powie: „Wiesz, to ja” – z debilnym uśmiechem. To ja ciebie zrozumiem, to ja cię przytulę, to ja ci zaśpiewam tę piękną piosenkę, której słów pewnie sama nie pojmę. To ja, mój miły, to ja. To nareszcie ja. Już koniec twoich zmagań, to już kres, mój mały. Ja ci powiem, że jesteś piękny, ja ci powiem, że jesteś mądry, ja ci powiem, że jesteś odważny, że jesteś wielki, że jesteś strasznie fajny i naprawdę będę w to wierzyć. To ja. Ja jestem Śmiercią, mój miły. Chodź. Chodź, proszę, i nie płacz więcej. Ja cię ukoję, ja jestem twoją żoną, ja jestem kochanką, ja jestem tą pierwszą dziewczyną, którą pocałowałeś ukradkiem, ja jestem Twoją Śmiercią, kochanie, tylko proszę, nie śmiej się przez łzy, i tak nie zrozumiem, bo ja… jestem tak strasznie głupia. No, chodź, pocałuj mnie w usta. Tylko uprzedzam – ja mam strasznie zimne usta, mój miły. Ale nie bój się, teraz będzie ci dobrze, teraz nie musisz się gryźć, nie musisz się bać. Jak ja cię strasznie kocham. No, chodź. To ja. O, Bogowie, jak my dobrze się znamy. Jak brat i siostra, prawda? Jak kochanek i kochanka. Jak mężczyzna i Śmierć, co? Jak Ty i Ja. O, kochanie, jak bardzo Cię pragnę. No, chodź już, głuptasie. Kochanie. Jaki ty jesteś piękny, jaki ty jesteś mądry, jaki ty jesteś odważny. Kocham cię. Kocham cię, mój mężczyzno, no chodź. Coś się kończy, a nic się nie zaczyna. Ale może i dobrze, co? Przecież wiesz… Przecież wiesz, ty dobrze wiesz. Tylko nie płacz, proszę. To ja, twoja stara znajoma. Znamy się dobrze, kochanie. Pamiętasz mnie przecież, pamiętasz mnie dobrze, jesteś mężczyzną. Chodź…
Oczy Viriona zamgliły się lekko. Był stary. Był nawet nie alkoholikiem już, ale opojem. On zaczynał dzień od kąpieli w wódzie. Pił zamiast śniadania, pił zamiast obiadu, wchłaniał gorzałę od wieczora do rana, kiedy znowu spragniony mógł wreszcie wypić coś na śniadanie. A jednak patrząc w jej oczy, poczuł coś, czego nie czuł od wczesnej młodości, kiedy rzuciła go jakaś głupia dziewczyna, bo znalazła bardziej wymownego kawalera, a on po raz pierwszy wziął miecz do ręki i machając nim niewprawnie jeszcze, jak cepem, zachlastał tego mężczyznę, zakłuł ją i wszystkich, którzy stanęli mu na drodze… On znał wszystkie burdele na całym cywilizowanym świecie. Od tych najlepszych w Troy, poprzez przepysznie bogate, ale bezduszne w Luan, aż do tych najtańszych w każdym porcie… Nie, nie, port to coś, gdzie przynajmniej powiewa wielkim światem. On znał nawet te przy traktach w lesie, przy karczmach, gdzie normalny człowiek by nie wszedł, bo do karczmy wchodzi się po to, by coś zjeść, a nie po to, by samemu zostać zjedzonym przez wszy i pchły, które tam panowały.
Poczuł żal. Po raz drugi w swoim życiu. Żal prawdziwy, bo on niczego nie robił na pokaz. Teraz spotkał ją właśnie i… Skurwysyny! (Nigdy nie używał słowa „Bogowie”.) I musiał ją zabić? Patrzył na nią: młodą, ładną, gibką, z takim fajnym tatuażem na twarzy. I przecież nawet całkiem niezłą w mieczu. No… no, no… no powiedzmy, że niezłą, w końcu to kobieta, raz w życiu można skłamać i być szarmanckim wobec dam, nawet jeśli się udaje, że jest niezła w mieczu. Musiał zabić to ciekawe i chętne dziecko. A przecież mógłby ją tyle nauczyć. Kurde, być dla kogoś legendą. I to dla takiej fajnej dupki. I to jeszcze pozbawionej głupich przesądów, skoro miała na twarzy to, co miała. Nie rozpłakał się, bo po pierwsze, był mężczyzną, a po drugie, coś było nie tak z jego oczami, łzy nie pojawiły się dotąd nigdy i pewnie się już nie pojawią. Eeeee… Są na świecie większe kaleki. Brak łez to nie takie straszne, da się żyć.
Achaja zyskała coś swoją przemową. Tylko dlatego, że była szczera. Virion naprawdę nie chciał jej już zabić. Nie chciał, ale musiał. Cóż więc za różnica? Problem w tym, że ona też nie chciała go zabić, nawet jeśli sprawienie tego byłoby w jej mocy. On jej naprawdę imponował. Ćwiczyła z Hekkem na pustyni, myśląc o nim. Myśląc o jego rycerzach zabitych w burdelu. Myślała o jego zwycięstwach, powtarzając sobie jego słowa: „Nie ma przeznaczenia. To nie możni i nie Bogowie ustalają porządek na świecie. Nie ma przeznaczenia! Pamiętaj, nie ma przeznaczenia!”
Zagryzła wargi. Jak się pieprzy, to się pieprzy. Na całego! Nigdy się nie pieprzy w życiu na pół. Albo na trzy czwarte. Zawsze na całość.
„No, to – powiedział w jej wnętrzu Krótki – zabij go, mała. Albo przynajmniej udawaj, że chcesz to zrobić.”
Dobra.
Skoczyła nagle, bez żadnego uprzedzenia, bez żadnego zerkania na przeciwnika, bez żadnego brania głębszego oddechu, bez błysku w oczach. W chwili, o której sama właściwie nie wiedziała, kiedy nastąpi, dopóki nie nastąpiła. Wyprowadziła cios. O, Bogowie! Hekke, byłbyś ze mnie dumny – ale zwód! Co?
Zobaczyła coś, chyba błysk klingi. Ocknęła się po zrobieniu jakichś dziesięciu kroków. O! Skąd ta krew? O, kurwa! Z jej lewej ręki krew waliła jak z cesarskiej fontanny w Syrinx. Mięśnie rozcięte tak, że widać było złamanie kości w dwóch miejscach, rozerwane ścięgna. Nie mogła nią poruszyć. Palce tkwiły w jakimś przedziwnym przykurczu, drgając lekko, zupełnie niezależnie od jej woli. Ale mnie załatwił!, przebiegło jej przez głowę. O, mamo! Straszny skurcz w lewej łydce, skurcze w obu stopach, w boku. Szlag! Czy człowiek ma jakieś mięśnie w boku? Skurcze w barku, szyi, jakoś tak dziwnie, pod prawym łokciem i gdzieś z tyłu, ale na plecach strasznie trudno określić konkretne miejsce, człowiek tam niewiele czuje. Kurwa. Już nie nadawała się do walki. Była załatwiona. Ale boli, skonstatowała nagle, chyba się zrzygam. Była ogłupiała, jak dziecko wystrychnięte na dudka przez starszego kolegę. Już się nie nadawała do walki. Nawet z garbatym studentem poezji, który miałby związane nogi. Kaszlnęła kilka razy. Ale ta krew cieknie.
W kompletnej, niesamowitej wręcz ciszy rozległ się pojedynczy okrzyk: