Dobrze wiedziała, jak naprawdę wyglądał zwiad. Ale czego chciała? Sześciu niepotrzebnych trupów? Każdy, kto nie był urodzonym idiotą, wiedział, że po zapowiedzi herolda obce siły zaciskały krąg wokół. A ich liczebności dwójkowy zwiad i tak by nie odkrył.
– Saperzy! Dziesięć kroków w przód!
Porucznik pierwszego plutonu saperów pocałowała jakiś amulet i poszła pierwsza ze swoimi ludźmi. Za nią drugi pluton i ubezpieczenie.
– Harmeen.
Kapitan zwiadu podskoczyła natychmiast.
– Jak się zacznie – szepnęła Achaja – przejmiesz mój pluton. Lanni jest fajna, ale za młoda. Poniesie ją, uderzy frontalnie i straci ludzi. Naprawdę wiem, do czego jest zdolne to za bardzo odważne dziecko.
– Dobra, kotku.
– I jeszcze jedno. Jak tylko poczujecie dziwny zapach, wszystkie zsiadajcie z koni.
– Bogowie! To wbrew regulaminowi!
– Zamknij się, Harmeen. To ja czytałam tajne papiery, nie ty. Jak już zsiądziecie, to przyłóżcie koniom mieczami po zadach, niech ruszą w panice i zdezorganizują tamtych. Potem róbcie jak w rozkazach dla piechoty, siadajcie na ziemi, plecami do siebie, kusze i tak dalej. Nie macie tarcz. Wiem. Ale pamiętaj. Będziesz miała za plecami wyrąbany korytarz. Pułkownik się wygadała. Myślę, że są umówione z majorem z drugiego batalionu. Harmeen, pamiętaj. Drugi batalion będzie wyrąbywał korytarz cokolwiek się stanie! Tak se wcześniej piechociarki ustaliły. Więc uratuj te moje siksy z plutonu. Proszę cię.
– Dobra, kotku. Niech mnie potem pod sąd nawet za złamanie regulaminu w obliczu nieprzyjaciela.
– Harmeen. Nikt nie będzie świadczył przeciwko tobie. To są naprawdę fajne dupy. Tylko szepnij słówko Lanni, a… jak się Lanni nie uda, to powiedz sierżantowi. Ona niezbyt inteligentna, więc wytłumacz jej powoli i dokładnie, a potem cały pluton zezna, co będziesz chciała.
– Nie ma sprawy, kotku. A ty?
– Ja muszę być przy tej czarownicy, której się zwiduje własny tyłek wystawiony na drodze. Ale nie bój się, nie zamierzam położyć tu głowy.
– Trzymaj się. – Harmeen zawróciła konia i dołączyła do plutonu.
Achaja pokłusowała znowu do sztabu. Robiło się coraz ciemniej, wieczór zapadał powoli. Drzewa wokół przybierały coraz bardziej fantastyczne kształty. Saperzy rozgrzewały w przenośnych piecykach żelazne pręty, które miały służyć do rozpalenia tych dziwnych świec z magnezu. Herold nawoływał znowu. Nikt w sztabie nie miał jednak wątpliwości co do skuteczności jego krzyków i trąb. Inaczej na sprawy patrzy się, siedząc w pałacu w stolicy, inaczej stojąc w lesie z mieczem w garści naprzeciw nieznanych potworów. Być może dogadanie się i układy były naprawdę jedynym rozsądnym wyjściem według praw logiki stosowanej, którą uprawiał sztab generalny. W lesie, wśród drzew, patrząc zza własnej, trzymanej coraz bardziej spotniałą dłonią tarczy, miało się wrażenie, że sprawy wyglądają jednak inaczej.
Herold umilkł w pół słowa. Zakrztusił się… od strzały tkwiącej w gardle.
– Zaczyna się – powiedziała pani pułkownik spokojnie.
– Nie – mruknęła Achaja – to tylko ich zwiad. Jakiś szczyl odpalił z łuku, bo mu nerwy zagrały.
Pułkownik zerknęła na nią spod oka.
– Może i tak. W każdym razie gadać nie chcą. Pani Arnne – zwróciła się do czarownicy. – Niczego pani nie czuje?
– Kompletnie.
– Dobra. Cofamy się.
– Rygiel w tył! Wachlarz na moją prawą! – ryknęła pani kapitan.
Pułkownik wsadziła dwa palce do ust i gwizdnęła na kapitan saperów.
– Odcinać baryłki! – krzyknęła, a potem dodała ciszej do otaczających ją oficerów. – No, drogie panie, zaraz tu się będzie ślicznie palić.
Saperzy odcięły rzemienie i baryłki ze smołą opadły z grzbietów zwierząt. Teraz łączyły je z mułami jedynie dość krótkie sznury. Siekiery i specjalne piecyki były przygotowane. Żołnierze napinały wielkie kusze z kilkoma bełtami każda, o specjalnych, palnych końcówkach zamiast grotów.
– Co tak śmierdzi? – spytała pułkownik.
– Śmierdzi? Szlag! – Achaja odruchowo pociągnęła nosem, ale niczego nie czuła od czasu, kiedy Krótki załatwił jej nos tym swoim specyfikiem. – Jednak atakują.
– Co? – Pułkownik zawahała się tylko przez króciutki moment. – Odpalać! Odpalać wszystko! – ryknęła. – Pierwsza i druga kompania… Jeż!!!
Saperzy uderzeniami siekier wybiły dziury w beczułkach, a potem zapaliły smołę. Sześćdziesiąt demonów ognia runęło w las, dając początek sześćdziesięciu płonącym potokom. Chwilę potem odpaliły z kusz ognistymi pociskami.
– Siadać, siadać! Formować jeże! – krzyczeli oficerowie do żołnierzy piechoty. – Szmaty na twarz! Spokój! Wszyscy spokój! Nic się wam nie stanie, żołnierze!
Achaja zeskoczyła z konia wraz z resztą sztabowców batalionu. Podczas kiedy adiutanci pętali konie, zawiązywała sobie na twarzy gęsto zwiniętą zmoczoną w wodzie szmatę. Stojąca tuż obok major piechoty dostała strzałą i upadła na wznak, rozkładając ręce.
– Padnij!
Obie z Arnne opadły na kolana i obie naraz zarobiły dwie następne strzały. Arnne dokładnie pomiędzy piersi, a Achaja w tyłek. Obydwie miały jakieś nieprawdopodobne wręcz szczęście. Arnne miała zawieszony na szyi żelazny amulet, tyłek Achai osłoniła skórzana torba, grubo wypchana tajnymi papierami. Chwilę później piechociarki osłoniły je tarczami.
– O, mamusiu! – jęczała Arnne, wyciągając strzałę. – Mamo…
Achaja chwyciła swoją strzałę, która przebiła wypchaną torbę i weszła w pośladek może na głębokość połowy paznokcia raptem.
– Jesteśmy w czepku urodzone – szepnęła.
– Mamo, mamo…
Robiło się coraz ciemniej. Gryzący w oczy, dziwny dym rozprzestrzeniał się coraz bardziej. Achaja usiadła za Arnne i przycisnęła szmatę mocniej do jej ust.
– Nic nie mów teraz! Spokojnie.
Rozpalone w międzyczasie pochodnie zaczęły nagle gasnąć.
– Zapalać magnez! – krzyknęła pułkownik.
Saperzy wyjmowały z piecyków rozżarzone żelazne pręty i wkładały je do specjalnych metalowych tulei. Żadna z magnezjowych pochodni nie chciała jakoś zapłonąć. Widoczność była coraz gorsza. Mrużąc łzawiące oczy, można było dostrzec człowieka, który znajdował się najwyżej kilka kroków dalej. Dym przypominał gęstniejącą mgłę, był chłodny, jakoś dziwnie duszący. Ale to nie było szczególnie przykre uczucie. Tak jakby coś miękkiego stanęło w gardle, albo jakby się dostało lekkiej chrypki. Kilka osób obok rozkaszlało się jednak.
– Opanujcie się! – warknęła pani pułkownik. – Nie wdychać tego świństwa!
Czyjś koń dostał strzałą i zaczął szaleć. Pozory spokoju w sztabie pękły momentalnie.
– Kurwaaaa!!! Niech ktoś go opanuje!
– Dobić!
Krąg tarcz piechociarek rozerwał się momentalnie. Zaświszczały kolejne strzały. Nie widać było już kompletnie niczego. Jeśli się wyciągnęło rękę do przodu, to własna dłoń niknęła w nieprzeniknionych ciemnościach. Każdy znalazł się w indywidualnym, kompletnie nieprzejrzystym kokonie ciemności. Z szalejącym z bólu koniem w pobliżu, ze zrywającymi się pozostałymi, wśród panikujących, duszących się ludzi. Achaja miała nadzieję, że pozostałym kompaniom powodzi się lepiej. Arnne chciała się wyrwać, ale trzymała ją żelaznym chwytem. Teraz właśnie nie wolno było się ruszać.
Pułkownik piechoty pokazała jednak klasę. Usłyszały jej donośny głos:
– Żołnierze, kolby kusz oprzeć o ziemię! Podniesienie na łokieć. Uwagaaa… Strzelaj!
Świst bełtów prujących powietrze zlał się z kilkoma okrzykami trafionych. Achaja domyślała się, skąd to dziwne ustawienie kusz. Tamta nie chciała, żeby dostało się żołnierzom z innych kompanii. Ale jeśli ktoś atakował właśnie i był o kilka kroków, zarobił na pewno. Coś wpadło między i tak szalejące konie. Ktoś strzelił w panice. Achai wydawało się, że strzała przeleciała tuż obok jej twarzy. Wywróciła się, ciągnąc Arnne.